Mutant

W świecie zaświatowym, zamkniętym i zapętlonym staram się wydostać pośród korytarzy na jakąś drogę. Rozpytuję mijanych młodych ludzi, ale większość jest zafascynowana tym, co się dzieje na niebie. Pojawiła się tam bowiem animowana biała elokwentna postać, zwana Mutantem, która opowiada z góry różne radosne dyrdymały duchowe. Zaczynam głośno odmawiać Ojcze nasz, aby skoncentrować umysł i innych przestrzec przed dawaniem uwagi temu, co robi Mutant. Postać przechwytuje ode mnie kilka słów modlitwy, po czym zmienia treść i modli się dalej po swojemu. Nasze głosy nakładają się na siebie, ale nie ustępuję.
Z jakiegoś pomieszczenia wychodzi ksiądz. Jego pouczam i mówię, że coraz trudniej jest właściwie rozróżnić w snach wyobrażenia symboliczne od fenomenów duchowych, i je zinterpretować, co budzi niepotrzebny strach i pomieszanie. Ksiądz słucha mnie uważnie.

Podglądanie

Czyżby Abraxas z Synem już postanowili, co mi w oczach umieszczą?

Wczorajszej nocy hipnagogi: w łóżku drewnianym starego stylu leży bezwładnie z głową na poduszce staruszek, śpi? Zómuję i odkrywam, że ma ślady krwi pod nosem, jest martwy. Chwilę potem drugi tak samo. Widzę ich potem razem obok siebie leżących, z zakrwawionymi nosami, a obok toczy się akcja zacierania śladów. Pojawia się rysunek na kartonie, autoportret ołówkiem, przez chwilę myślę, że mój, ale to twarz młodego chłopaka z nieco wystającą szczęką, zamyślonym spojrzeniem. Jasnosłyszę rozmowę agentów podsłuchujących lub analizujących – jak sądzę – moje wpisy na niniejszym blogu. Znajdują znane im skrycie dane wydarzeń tajnych, które zostały każdorazowo podane wcześniej albo dużo wcześniej, niż się wydarzyły, więc nikt nie zwrócił na to uwagi. Postanawiają dalej się przyglądać…

Dzisiejszej nocy patrzę Okiem. Grupka pracowników w ciemnych służbowych ubraniach kontroluje podziemne pomieszczenia, w których mieszczą się jakieś „wajchy” i centrale rozrządu funkcji miasta Białystok. To służby wojskowe albo policyjne, coś w tym guście. Koledzy już się rozpatrzyli i gotowi są wyjść wąskim korytarzykiem prowadzącym w górę z tej betonowej zabunkrowanej salki, ale jeden z nich jeszcze pozostaje. Coś mu się nie podoba, może chce jeszcze coś ustalić, albo sprawdza skuteczność jednej z wajch na suficie umieszczonej. A może samotnie wykonuje ruch o dużej konsekwencji. Mam świadomość, że chodzi o wodę i jej rozprowadzanie. Ci pierwsi zdążyli już wyjść, gdy ów maruder zauważa, że coś się dzieje z zewnątrz, bo pękła betonowa ściana przy korytarzyku wyjściowym i wyraźnie się obsunęła, prawie tarasując wyjście i dojście. Może podmyta uwolnionymi wodami podziemnymi. Chyba jeszcze zdoła się wydostać, to ostatnia chwila.

Pstryk. Jestem na zewnątrz. Zauważam, że woda miejskiej strugi podnosi się dość wyraźnie i szybko. Ludzie też to zauważają, ale nie ma jeszcze dla nich niebezpieczeństwa, a miasto leży wyżej, więc zalanie jest mało możliwe, nie ma paniki. Przyglądając się ze skarpy płynącej poniżej pośród obmurowań i kamieni wodzie widzę skaczące z kamienia na kamień zmokłe kury, kilka ich. Biedne! Wyciągam je na brzeg, sadzam na murku, niech obeschną.

Pstryk. Jestem jedną z kilku osób siedzących w gabinecie chyba prezydenta miasta albo kogoś ważnego. Wydaje się młodym, inteligentnym człowiekiem z ambicjami. Doradcy czy może członkowie sztabu młodzi i młodsi. Mowa jest o kimś wymienionym z nazwiska (zapomniałam) kto gotów jest poważnie zagrozić mu w wyborach.

Rano sprawdziłam w necie kto rządzi moim obecnym miastem wojewódzkim, bo nigdy mnie to nie interesowało. Trzy lata ode mnie starszy, więc na progu emerytury, nie tak młody. Ale zdjęcia zrobione we wcześniejszych latach mogłyby pasować do osoby ze snu. Nie jestem jednak pewna. Śnienie ma to do siebie, że jest ulotne i nie da się snów sfotografować, pozostaje jedynie wrażenie. Co do kur, to niedawno była afera w fermie kurzej pod B., gdzie całe stado zlikwidowano z powodu zarazy choroby nieaktywnej od 40 lat.

Amortyzowanie

Cienie poufnych zdań wypowiadanych męskim głosem gdzieś komuś, sensu nieuchwytnego. Zapamiętuję tylko nazwę Łotwa (lub Łomża?).
Na podwórku przy drewnianym płocie wewnętrznym, oddzielającym podwórko od zagrody kaczej stoi duża, kwadratowa, biała basenowa wanna, koło niej mniejsza. Nagle wyrywa się „od nas” z dołu ekranu snu małe słoniątko i w szalonym dla tego gatunku biegu skacze na płot, chcąc go pokonać i uciec. Ponieważ w pierwszej chwili myśleliśmy, że będzie czekać na kąpiel w wannie reakcja była spóźniona i słoniątko zawisło na płocie, kolebiąc się bliskie upadku na drugą stronę i rzeczywistej ucieczki, o ile nic by mu się nie stało. Podbiegam od drugiej strony i pomagam je zdjąć. Tulę je przyjaźnie i czule jak dziecko, ale ono gryzie mnie w zgięcie łokcia lewej ręki dość boleśnie. Oddaję je innym z tego powodu.

Z tego sen o ośrodku nieokreślonym, badawczo-szpitalno-leczniczym dla dzieci i młodzieży, przyległym do oficjalnego budynku szkoły, do której bogaci rodzice oddają swoje dzieci. Jakaś para rodzicielska wbiega pośród siedzących na krzesłach przed wejściem krewnych uczniów, pewnie z okazji jakiejś uroczystości, spieszy się, jest poddenerwowana, rozpytuje o coś, każą poczekać, ale oni wbiegają do budynku. A tam w ośrodku obok właśnie jakaś nastolatka poddawana jest zabiegowi, jak kojarzę – podobnemu do eutanazji. Wjeżdża na taśmie w głąb kapsuły, ma długie rozpuszczone włosy pomalowane na zielono rozciągnięte za głową. Sama przykłada sobie do obu skroni czujniki podłączone do urządzenia. Może to tylko badanie, albo zabieg? Ale w tym śnie nie mam wątpliwości, to jakiś rodzaj śmierci, fizycznej albo psychicznej. Kapsuła zamyka się nad nią automatycznie.
Obok w sali są zgrupowane małe dzieci, przeznaczone do zabiegu. Nie wiem dlaczego i po co. Jest wśród nich kilkuletni chłopiec, nieco otyły, a może opuchnięty od płaczu (wcześniejsze słoniątko?), spogląda na mnie zastanawiająco, z lekkim niepokojem sztucznie przytłumionym. Kieruje tym starsza kobieta w kitlu. Pojawia się para rodziców, mówią o zmianie decyzji, nie wiem czy ich samych czy kogoś ważnego. Chcą odebrać dziecko. Kobieta zagląda do sali i wracając mówi, że „właśnie miał być uśpiony”. Ulga, że zdążyli. Temat znika.
Przybywa jednak jakiś ważniak. Jestem Obserwatorem i jakby jedną z nich. Na zaśnieżonym szczycie dachu rozmawia poufnie z zarządcą instytucji. Coś mu rozkazuje i nie jest to nic dobrego. Chwytają się najgorszego, może aby ukryć prawdę o eksperymentach lub je przyspieszyć. Za rozkazującym ktoś mocny i tyrański stoi. Nie da się inaczej. Obsuwamy się powoli wraz ze śniegiem w dół dachu, skąd spoglądam Okiem na twardy plac pod budynkiem. Jeśli stanie się to powoli i stopniowo, to upadek może zostać nieco zamortyzowany, oceniam. Jeśli nie, spadniemy wraz z lawiną na łeb na szyję w tę przepaść.

Przeistoczenie

Nocne przebudzenie kazało mi długo paciorkować i wejść pod nowo zakupioną kołdrę ze szklanej wełny, której ciężar ma pobudzać mózg do wydzielania melatoniny i lepszego snu bez snów. Dość długo trapiły mnie pod nią dreszcze, bo jest chłodna w dotyku, ale też zaskakująco szybko pokazały się hipnagogi.

Szereg wirujących para-obrazów i nieokreślonych kształtów w różnych odcieniach szarości, jasnej i ciemnej przekształcił się w głos, który napisał mi: WIDZISZ PRZYSZŁOŚĆ, i zobaczyłam coś jak różne technologiczne eksperymenty, przy użyciu robotów, niepokojące moje serce, ale obrazy były zbyt prędkie i nieokreślone, aby je zrozumieć, a tym bardziej zapamiętać. Dopiero ostatnia scena, gdy w ciele starej kobiety, nie wiem, żyjącej czy nie, wycinany jest okrągły otwór, z którego wyciągany jest jakiś organ, chyba nerka, po czym dziura pozostaje pusta utkwił mi w głowie.
Potem widzę panoramicznie – palące się domy w miasteczku. A raczej jeden płonie, a inne opodal są puste, choć pali się w nich światło i wszędzie migoczą włączone wielkie ekrany telewizorów. Domyślam się, że jestem w jakimś innym kraju, czasie i miejscu. Czasy są bardzo niespokojne i groźne.
Miasto. Mieszkanie w bloku. Długie, z kilkoma przestronnymi pokojami. Należy do Asa, który mnie do niego wprowadził. Mówi, że są zapasy jedzenia, ja odpowiadam, że warto zgromadzić wodę w zbiornikach, póki jest jeszcze w kranie. Obawiam się usiąść w pokoju bliskim drzwi wejściowych, mógłby ktoś wtargnąć i okraść nas od progu widząc, że jemy i pijemy. As więc wprowadza mnie do ostatniego pokoju w tym mieszkaniu, po lewej. Mury bloku są solidne, wnętrze wydaje się bezpieczne, można się tu zabarykadować, pokazuje mi szafkę, w której skrywane są naczynia kuchenne i zlew. Tu możemy usiąść, aby porozmawiać. Bo mam do opowiedzenia swoje wizje.

Dalej patrzę Okiem. Widzę Asa na ulicy miasta. Wokół chaos, grabież, ludzie kradną co się da z jedzenia, a gdy nie ma już niczego w magazynach, atakują siebie nawzajem i wydzierają sobie brutalnie łupy. As ma za pazuchą kiście wielkich zielonych winogron i bułkę kajzerkę w ręku. Rozgląda się wokół i zdaje się specjalnie chce ściągnąć na siebie uwagę kogoś z otoczenia, kogokolwiek. Rozrywa bułkę w pośpiechu, wkłada do środka kilka owoców i manifestacyjnie zjada, a raczej opycha się, by połknąć zdobycz. Potem rusza biegiem, z pełną pazuchą pośród gromady uciekających, czy goniących się nawzajem dzieci, nastolatków i młodszych. Bezdomnych, zostawionych żywiołowi strachu i biedy na samozniszczenie.
W biegu widać w oddali budynki miejskie, od których dzieli ich zaorane pole i polna droga, którą większość zdąża, inni na przełaj polem. Widać leżące tu i ówdzie trupy, nikt nie zwraca na nie uwagi. As mija dwójkę bogato ubranych niemowląt leżących w rowie przydrożnym, już chyba martwe lub umierające, porzucone. Dobiega do jakiegoś chłopca, ośmio-dziesięciolatka i wciska mu to co, ma za pazuchą. Część winogron rozsypuje się wokół, ale dzieciak przechwycił sporą porcję.
As mówi do niego: „A teraz uciekaj najszybciej jak możesz!”
Sam upada na drogę, a dzieciak niewiele myśląc biegnie przez pole w kierunku budynków na horyzoncie. Inni ruszają za nim, ale mały jest sprawny, udaje mu się ich wyprzedzić i w końcu zostawić w tyle.
Widzę napis drukowaną cyrylicą, na tyle wyraźnie, że mogę przeczytać:
Это будет в Париже, Крыму
и Риме…
Ostatniej nazwy domyślam się tylko, była krótka i zaczynała się na R. (Czyli na P).

Rano rzekłam: Jeśli ma to być kołdra odstraszająca sny, to nieprawda. Takiego dawno nie miałam.
Domowniczka odpowiedziała: I mnie się coś dziwnego śniło! Jak nigdy.
– Mów pierwsza.
– Na grządce pod włókniną coś się ruszało, jakieś dziwne zwierzątko, jakby się lęgło, przybierało kształty. Myślałam najpierw, że to szczur, a może duży chomik, ale w końcu ujawniło się zza zasłony. To był królik! I jaki miły z wyglądu! Nie, nie królik. To zwierzątko było puchate, ale stało na czterech nóżkach jak maleńki konik.

56

Przyszło po obejrzeniu „Matriksa” anime, zapoznaniu się z dyskusjami na temat SI, która nagle weszła jako temat głównego nurtu. A wraz z nim kwestia cyborgizacji i transhumanizacji. Sprawy dotąd uważane za niszowe przedmioty zainteresowania niewielu futurologów i pasjonatów, tudzież eksplorowane przez przestraszonych Apokalipsą chrześcijan. Do tego właśnie zbierałam materiały do kwestii „robaków i węży” u Nostradamusa.

Znajduję się w dość zatłoczonym korytarzu szpitala i jednocześnie placówki naukowej. Obserwuję dwie kobiety zaniepokojone o swoją koleżankę, która właśnie jest na badaniu w gabinecie. Ktoś po nie wyszedł i zawołał tam do środka. Przez otwarte drzwi widzę młodą jasnowłosą ładną dziewczynę siedzącą na fotelu lekko przechylonym do tyłu, ma smutną i przestraszoną minę, podobnie jak teraz jej koleżanki.
– Tak, ona już nie może nic jeść – potwierdza jedna z nich objawy.
Lekarka w towarzystwie dwóch innych pociesza je nieco, że zastosują powoli działający lek, i może się poprawi. Ale więcej nie stara się nawet obiecać.
Przechodzę korytarzem w lewo, jest tam większa sala pełna różnych zaangażowanych w coś ludzi. Tu prowadzi się badania. Kilku mężczyzn obsługuje jakieś „wajchy” na ścianie po lewej i nie odrywa się nawet od zajęcia, gdy pytam:
– I co? Robaczyca?
– Tak – potwierdza któryś – robaczyca.
Potem słyszę już dużo skomplikowanych zdań, których słowa, choć słyszę je wyraźnie, mieszają się i niczego z nich nie rozumiem. Podchodzę do grupki młodych studentów w tej sali. Jedna z dziewcząt wydaje się miła. I pytam ją po prostu, który jest rok.
– Pię… – odpowiedziała szybko, a odpowiedź została zagłuszona charakterystycznym trzaskiem. Powtórzyłam więc pytanie, na co odpowiedziała prościej:
– Pięć i sześć.
Acha, pięćdziesiąty szósty, zrozumiałam. I dowiedziałam się jeszcze, że problem zdrowotny narósł ogromnie w masowej skali, naukowcy gorączkowo pracowali nad jego rozwiązaniem, ale ono nie przychodziło. Było coraz gorzej, choć nie tracono nadziei.
Minęła mnie uśmiechająca się z miłością stara uczona lekarka, widać zanurzona w swojej miłości do ludzi i pragnąca im pomóc choćby pocieszeniem [Dobra Matka].

Orędzie

W noc 19 grudnia zeszłego roku.
Wchodzę w trans i słyszę głos naszego obecnego prezydenta, ćwiczy najwyraźniej jakieś przemówienie. W tle odzywa się jego żona, więc rzecz toczy się prywatnie. Prezydent ogłasza narodowi konieczność wszczepienia wszystkim obywatelom czipów. Powtarza jedno zdanie z przemówienia, poprawiając jakieś słowo i ton, na co odzywa się żona.
– Co będzie, gdy wszyscy tego nie zrobią? My ich wtedy nie znajdziemy, nie wykryjemy i oni nas zabiją!
Jest spanikowana. Prezydent ją ucisza, usiłuje jak najlepiej wypełnić swoje zadanie.
Budzę się sama z lękiem, co będzie jak do mnie ten przymus przyjdzie?

Gnojówka i piwo

Niedawno jakiś stary ksiądz z zaokrąglonym brzuszkiem mówi mi rymowankę. W treści to, że najpierw 10, potem 7 razy trzeba do uzdrowienia. Sądzę, że mówi o modlitwach.

Dziś w nocy, nie mogąc zasnąć odmówiłam 7 kółek mantr, z ciekawości co będzie. Podczas ostatniego znalazłam się w miejscu nieokreślonym, niby na rynku rodzimym, ale jakoś tak innością pachnącym. Rozmawiały ze sobą dwie panie z wyższej klasy społecznej, przyjaciółki, których już doroślejące dzieci zaczęły naukę na uczelni gdzieś zagranicą. Otóż syn jednej z tych kobiet zakochał się w córce drugiej. Ponoć spotykali się oboje w jakichś skrytych warunkach, pod trawnikiem [poniżej 3 zielonego poziomu, czyli w znanej nam przestrzeni materialnej], całkowicie poza oczami otoczenia. I ich oboje to wciągnęło. Panie uznały ten sposób za prawo do przygody młodości, ale jako matki zapragnęły sprawdzić jak to jest, co się czuje spotykając się z kimś pod trawnikiem.
Takowy sztuczny trawnik leżał w rynku właśnie, rozciągnięty wokół przystanku autobusowego, który w moich snach pełni rolę przejścia 5/6. Wsunęły się obie pod niego, korzystając z faktu, że nic tędy akurat miało nie przejeżdżać [rozkład jazdy jako daty cyklów i wydarzeń].
Potem wyszły i ruszyły przed siebie polną drogą, był słoneczny dzień, okolica całkowicie pusta, wśród pól. Mijały jedynie słup trakcyjny. Jedna zaczęła nagle temat szczepień. Nazywała iniekcje „s*c*epionami” i zdziwiłam się trochę, że manifestuje emocje grup anty-. Musiała pod tym trawnikiem trafić w takie warunki. Jednak ich głosy zaczęłam słyszeć przerywane, zakłócane w prawym uchu, trzaski zagłuszały całe wyrazy, tak że sens całej rozmowy mi umknął. Jedynie dopadło mnie spokojnie ostatnie słowo jednej z pań. „To rak”.

Potem znalazłam się w łóżku rodzinnym jak w dzieciństwie, koło mnie z brzegu kładł się ojciec. Dotknął mnie poufale w pierś, ale odebrałam to jako gest erotyczny i mu się wymknęłam. A to było wskazanie na czakrę serca, przez którą się z Nim skontaktowałam. Mówił o zdrowiu w szerszym sensie niż tylko moje własne. Na ekranie telewizora [kontakt z Najwyższym] obok widziałam człowieka pijącego ze szklanego kubka coś, co wzięłam za ciemnoczerwony sok buraczany czyszczący krew. „Ale ci, których na to nie stać piją gnojówkę i piwo” – ojciec dodał coś, co mnie zdziwiło i zastanawia. Zaraz po obudzeniu się pomyślałam: A jednak zadziałało!

Nad ranem znalazłam się pośród sporej gromady ludzi pędzonych przez żołnierzy polem. Nad głowami przelatywał z hukiem wojskowy, wielki srebrzysty helikopter. Skryliśmy się pod namiotowym dachem rozciągniętym przy drodze nad jakąś strugą, aby nie widziano nas z góry, była chwila wytchnienia. W tłumie dojrzałam Irenę Jarocką [i-królowa Jara, czyli zielona], do której podeszłam, mówiąc że jestem z Piotrkowa, gdzie oglądałam jej występy, więc jakby ziomalka. Chwilę rozmawiałyśmy, ale znikła wśród innych. Ktoś mnie poczęstował słodkim chrupkim batonikiem, jadłam, mimo że przypomniało mi się, że mam uczulenie. Komuś one nie smakowały i oddał mi swoją część, też zjadłam. Jakiś staruszek leżał dość bezwładnie na brzegu strugi.
Nagle pojawił się żołnierz francuski, aha, to było więc wojsko francuskie. Spenetrował świeżo wybudowaną studzienkę kanalizacyjną prowadzącą gdzieś w głąb pod ziemią, po czym kazał się nam szybko ładować do ciężarówki, która właśnie podjechała.
Już odjeżdżaliśmy, gdy pojawiły się skądś dwie postaci, może wypełzłe z owego kanału, i usiłujące jeszcze wsiąść za nami do ruszającego już pojazdu. Nie zatrzymaliśmy się, a wręcz oboje dostali serię pocisków od naszych strażników. Kobieta z roztrzaskaną głową upadła bezwładnie od razu, ale mężczyzna pełzł szybko za nami dalej. Mimo że połowa jego ciała została odstrzelona, twarz roztrzaskana, pracowały głównie ręce wlokące za sobą tułów w zakrwawionej koszuli. W końcu po kolejnej serii zamarł. Poznałam, że musiały to być cyborgi.

Mury niezdobyte

Sen sprowokowany wczorajszym kontaktem, na moją prośbę po wieczornej modlitwie, z Ojcem Pio, który powiedział do postaci, którą uosabiałam, chyba „anioła świeckich wątpiących i poszukujących” niezwykłym tubalnym głosem: NIE MASZ LEKU! i przekazał obrazowo, że mury Kościoła nie zostaną zdobyte.

To efekt powrotu do Nostradamusa i rozmyślań o Chmurze. I Tyfonie.

Rozmawiam z Adamem po prawej stronie, raczej wyczuwalnym niż widocznym. Dostałam przesyłkę od mojego tajemniczego dostawcy leków, przeglądam ją i od razu pokazuję. To nieduża zafoliowana zawartość. Kilka, może kilkanaście białych okrągłych tabletek, które zamówiłam, ale w gratisie dołączony jest niewielki zwarty opakowany batonik pożywnego chleba. Chlebek jest na pół wysuszony, czarny, pełnoziarnisty. Próbuję odczytać spis składników na opakowaniu, bardzo maleńkim czarnym drukiem na nieco jaśniejszym brązowym tle. Doczytuję się ziaren najlepszej specjalnej pszenicy i jeszcze sporej listy jakichś innych naturalnych suszonych substancji, mielonych liści czegoś itp. Z ciekawości gryzę kawałek chlebka, jest pyszny. Myślę trochę o swojej alergii na gluten, ale może te tabletki mi pomogą, a może już wyzdrowiałam, nie sprawdzałam dawno, więc to będzie taki test. Najwyżej chwilę brzuch zaboli, trudno. Oprócz chlebka jest jeszcze garść białego drobnego ryżu, tym mało się zajmuję. To jakaś porcja postna, jak mniemam. [Zawartość: białe tabletki=roty informacyjne, to sposób na głodne duchy i oczyszczenie, chlebek i ryż to „modlitwa i post”, aby wypędzić demony].

Tymczasem Adam opowiada mi o tym, co wyczytał kiedyś w artykułach prasowych z wyższej półki. Bowiem jeszcze w liceum będąc prenumerował przez 2 lata pismo dla inteligentów popularyzujące nowatorskie rozwiązania i pomysły naukowe. [Tak naprawdę należał wtedy do ruchu franciszkańskiego, a redaktorem od innowacji jest teraz]. Nazywało się „Laboratorium”.
Słuchając jego komentarza wchodzę w widzenie i patrzę Okiem z wysoka na to, co się dzieje gdzieś daleko. Najpierw duże połacie lasów i pól, lasy wyłysiałe, na poły wyschnięte, pola wyjałowione. Adam mówi, że rolnicy już dawno mają z destrukcją do czynienia i widzą niepomyślne zmiany na swoich polach, w przyrodzie, w siewach, zbiorach i swoich kozach.
Dalej widzę nowoczesne miasto z wysokimi wieżowcami w jakiejś rozległej pustynnej przestrzeni. I słyszę jak Adam opowiada: „oni się tego bardzo przestraszyli…”
jednocześnie obserwując coś jak gigantyczny słup dymu spadający na to miasto prosto z góry, z otwartego nieba i spowijający je ciemnymi kłębami. I uciekających z przestrachem z niego naukowców.
„Uznano, że coś się dzieje z atmosferą… To przeżerało i przenikało nawet ściany budynków…”
Zadrżałam. Przypomniały mi się dawne sny o ataku czegoś strasznego, Panów wszechświata, z kosmosu.

Przebudziłam się na jakiś czas, bo pies chciał wyjść. Potem znów szybko weszłam w ten sam temat.

Tym razem mieszkałam w jakimś niedużym miasteczku, atrakcyjnym turystycznie, w nieokreślonym górskim terenie. Odwiedził mnie Kamil, wciąż zajmujący się naprawą komputerów i oczyszczający się od lat duchowo pozytywnym myśleniem, hinduistycznymi medytacjami i dietą wegetariańską. Jego znajomi „gwiezdni ludzie” gromadką wyszli wcześnie w teren na wycieczkę i wspólne zajęcia. Postanawiam pójść z nim do sklepu po coś na śniadanie, głównie zresztą dla niego, to nader wybredny w tej sprawie kolega.
Idąc dość długą uliczką z lewej na prawą stronę ekranu opowiadałam mu swój poprzedni sen o przerażającym słupie dymu spadającym na miasto. To się już zaczęło!
Dotarliśmy do sklepiku. Na półkach niewiele co było, i to głównie różne rodzaje pieczywa, pokrojonego w maleńkie kosteczki. Można sobie było wybrać różne rodzaje w dowolnej ilości i formę tekturową tworzącą ramkę z dwóch stron, w której mieściły się owe kosteczki, tworząc wtedy kromkę. Zdecydowaliśmy co chcemy, zleciłam sprzedawczyni zapakowanie zakupu i odwróciłam się na pięcie.
Za oknem na podwórzu pod ścianą frontową sklepu zauważyłam grupkę „gwiezdnych” znajomych, ubranych w ciemne kurtki z naciągniętymi kapturami na głowy, którzy czymś zaaferowani stali gapiąc się w dal. Spojrzałam tam i przeraziłam się. Polem sunął w kierunku miasteczka słup smoliście czarnego dymu, niczym trąba powietrzna.

Natychmiast rozejrzałam się po wnętrzu budynku. Sklepik był prywatny, w drugim pomieszczeniu znajdował się duży pokój, i jeszcze dalej inne, mniejsze, a w nich spora grupka bawiących się dzieci, może jakiś rodzaj przedszkola. Wiedząc co ma się stać, wielkim rozkazującym głosem nakazałam wszystkim kryć się jak najdalej od okien, najlepiej pod nakryciami i kocami, nie wyglądać pod żadnym pozorem, a już zwłaszcza dzieci. Byłam tak przekonująca i ogarnięta zdecydowaniem, że dzieciaki szybko zaczęły się chować pod stołami i łóżkami, zarzucałam na nie wszystko co się dało. Martwili mnie owi gwiezdni stojący ciągle jak głupi, na zewnątrz i gapiący się na śmiertelne niebezpieczeństwo jak na film. Ale w tej chwili najważniejsze były dzieci, może oni zdążą się ukryć, w końcu są dorośli!

Hipnagog: Okiem widzę pędzące przed siebie dzikie zwierzęta, pojedynczo. Pies lub wilk, lis czy coś psowatego, może rodzaj hieny w jasne paski, z prawa na lewo. I ludzką pochyloną postać, chyba kobietę, gnającą w tym samym kierunku na koniu.