Koniec cyklu

Obserwowałam wielką salę. Po jej bokach stały długie stoły dla oficjeli i na wprost w pewnym podwyższeniu trybuna, trochę jak sądowa, pośrodku również długi nakryty białym obrusem stół, nie wiadomo dla kogo. Niczym ołtarz. Drogą między stołami krążyły wolno jadące obok siebie dwie ciężarówki z pustymi bagażnikami, za nimi szły na razie niewielkie zwarte kolumny jakichś czarnych, skupionych ponuro postaci. Narastał dziwnie groźny nastrój. Konwój robił okrążenia środkowego stołu w stałym rytmie, osobistości zza trybun patrzyły na to w milczeniu. Próbowałam znaleźć sobie miejsce przy jednym z bocznych stołów, po lewej stronie, na jego końcu, tyłem do trybuny, stawiając tam swój komputer. Pracowałam nad jakimś zagadnieniem, mającym związek z liczbą tysiąc. Czułam, że muszę to dokończyć, że moje życie za jakiś czas dojdzie celu, jeszcze nie teraz, ale już zaczyna się zmierzch i muszę to przyjąć do świadomości. A wraz z jej ostatecznym oderwaniem się od ciała pogodzić się z tym, że wraz ze mną skończy się znany wszystkim świat. No, tak – myślałam – zawsze dla każdego umierającego on się kończy, ale jest inaczej, gdy świat się rozwija, pozostaje rodzina, młodsi, którzy ciągną sprawy. Strach przed samotną starością, że nie będzie nikogo, kto poda ci kubek wody, znany jest wszystkim od wieków. To napędzało mnożenie się, stabilizowanie rodów, państw. Tym razem moja śmierć będzie powiązana z końcem i odejściem wielu w takim rozmiarze, że nie będzie żadnego powrotu do przeszłości. Trzeba przygotować świadomość, stopniowo i zdecydowanie oderwać ją od przywiązania do ciała i form zewnętrznych. Także w szerszej skali, jakiejś grupy. Rozumiałam to bez słów. Był w tym smutek, powaga, ale i zadanie do wykonania, rodzaj celu.

Śliska substancja

Wędrowałam z prawie pustym plecakiem wzdłuż sunących z lewa na prawo wód, połyskujących srebrzyście, bardzo szerokiej rzeki. Napotkana stara chłopka, może szeptunka, sprzedała mi tanio butelkę mocnego samogonu. Jakoś udało mi się ją do tego namówić, bo nie była chętna, miała klientów. Zapłaciłam bodajże 5 złotych. Pojawił się Stary Astrolog i usiłował mi ją z plecaka zabrać czy zniszczyć, zachodząc od tyłu, ale udało mi się mu umknąć. Nie mogłam odgadnąć jego intencji, sądziłam, że chce mi tym przekazać, iż alkohol mi szkodzi na wzrok i powinnam z niego zrezygnować.
Po powrocie do chaty zapakowałam całą zawartość plecaka do pieca i rozpaliłam ogień. Dopiero po jakimś czasie przypomniałam sobie o butelce. Spirytus przecież wybuchnie! Zajrzałam pod płytę, ogień już objął cały wkład, ale jakoś udało mi się wyciągnąć nie objętą nim butelkę. Która zamiast korka miała rurkę destylacyjną. Była gorąca, więc postawiłam ją w kącie przy kominie, aby ostygła, obawiając się, czy spirytus nie wyparował jednak w takich warunkach.
Na zewnątrz chaty w przejściu między domami dwoje ludzi, oprócz mnie, usiłowało wydoić kobietę, matkę kilkorga dzieci, podobnie jak kozę. Jednak nie miała wymion i dojenie miało związek z jej łonem. Pozwalała, ale co chwila odpychała „dojących”, chcąc odpocząć, to ją bolało, albo męczyło. Powiedziałam, że doić trzeba umieć, zostałam poproszona o naukę, spojrzałam na swoje dłonie i już byłam wewnątrz domu, pokoju z wielkim łóżkiem, w którym leżałam razem z mamą i siostrą (jak w dzieciństwie).
Naprzeciw wysoko pod sufitem było szerokie i niewysokie okno z widocznym za nim kawałkiem skośnego dachu. Nagle coś na ten dach sfrunęło, zobaczyłam fragment białego skrzydła, pomyślałam, że to gęś. Wtedy za szybą pojawiła się młoda kobieta o zaróżowionych policzkach, nieznajoma, to był anioł, nie ptak. Przemówiła, weszłam w nieco głębszy trans i stwierdziłam, że nic nie rozumiem, mówiła po angielsku. Powiedziałam to głośno, wtedy przekaz się zmienił na język polski. A anielica przeniknęła okno i stała przede mną. Wyciągałam do niej obie ręce złożone dłońmi do siebie, tak jak wtedy, gdy na nie spojrzałam, poproszona o naukę dojenia. Ona zaś posmarowała mi je lepkim śliskim płynem prawie aż do łokci, mówiąc, że będę mogła teraz leczyć dotykiem.
Po chwili znalazłam się w domu dziadków. Było tam wielu członków mojej rodziny, żyjących i zmarłych. Czyli dom dusz. Ciotka usiłowała pomagać przemieszczać się okulawionemu synowi. Kuzyn wyglądał marnie, wychudzony, posiniały, w depresji. Wzięłam go pod inne ramię, niż ona i oboje zrobiliśmy kilka kroków o wiele łatwiej. Wsparłam go od prawej strony, nie od lewej. Szedł bez większego problemu. „Widzisz? Trzeba cię wziąć odwrotnie, wtedy sobie radzisz!” – stwierdziłam.

Kulka

Trzymałam w ręku czarno szary plastikowy przedmiot, jak zabawka dla dzieci, rodzaj pistoletu wodnego. Strzelało się z niego, wylatywała nieduża ciemna kulka, która zachowywała się jakby była w nieważkości. Trudno było nią w cokolwiek trafić, zawisała w powietrzu, albo odbijała się w nieprawdopodobną stronę. Nagle odkryłam, że zabawa polega na tym, że strzela się, a potem usiłuje złapać ową kulkę z powrotem do „pistoletu”.

W kolejnym śnie chcieliśmy się dostać w pośpiechu do odlatującego helikoptera. Drzwi rozsunęły się, wewnątrz siedział Kriszna, ciemny mężczyzna, większy od nas, szef. Ten jego kolor był raczej stalowy, poszarzały z wierzchu, wyglądał jak ciemny, rozświetlony przytłumioną wewnętrzną bielą. Wyciągnął coś podobnego do spluwy i natychmiast strzelił prosto we mnie, trafiając mnie kulką w szyję. Pamiętałam, że to tylko sen, i że kulka jest niegroźna (z poprzedniego snu), ale ból zaskoczył mnie i obudził natychmiast na jawie… Rozbolała mnie głowa w czole.

Krzyżówka

Przerwa na blogu spowodowana jest brakiem zainteresowania snami. Śnię i zapominam to. Interesują mnie jedynie fakty. Może dlatego, że zajęło mnie odczytywanie Nostradamusa, tak jak rozwiązywanie krzyżówki. Z tego powodu tylko wizje, hipnagogi lub bezpośredni przekaz myśli są ważne, bo jasnowidzące wprost lub blisko tego.

Dzisiaj wizja: wielki czarny twór na niebie, pajęczasty, o wielu cieniutkich nitkowatych nogach, sięga w dół. Potem znika słońce w dzień, ale dzień trwa nadal. Zamiast słońca pojawia się chmuropodobny twór, jaśniejszy od błękitnego tła, z oczami i twarzą oraz niemiłą miną, przypomina trochę wijącą się smugę dymu, jak dżina z butelki. Widzę z perspektywy naziemnej jakieś zabudowane miejsce, zarysy kombinatu przetwórczego, sterczące kominy. Zostają zbombardowane, do szczętu. I wiem, że tak będzie na wiosnę.