Błagnie

Ktoś przykleił się do mojej czakry środkowej i serca od strony pleców. Kobieta, raczej młoda. Słyszałam jej głos, ale słowa się rozmazywały. Tyle zrozumiałam, że jest dręczona przez złe istoty – zwidziały mi się jako zakapturzona pustka wewnątrz, albo potworne humanoidy z rozwartymi paszczami, w których królowała mroczna otchłań – i błaga o wysłuchanie i pomoc.

Alternatywnie

W trakcie śnienia doszłam do wniosku, że znalazłam się w jakiejś zakręconej i zamkniętej na końcu, a zwężającej się przestrzeni, która sprawiała duże wrażenie dziwności odbioru świata i zjawisk w nim zachodzących. Teraz, na jawie, powiedziałabym, że źródło tych treści mogło być jakby-sztuczne, matematycznie wykreowane i przez to zamknięte w pewnym momencie przyszłości. Być może pokazywało jakąś teorię czasoprzestrzenną od środka i zjawisko wskakiwania w inne, alternatywne rzeczywistości w czasie przeszłym, z powodu tego, że tuleja czasoprzestrzeni zwężała się i zamykała na końcu. Hm, inaczej nie wiem, jak to opisać.

Znalazłam się na statku, nowoczesnym okręcie, płynącym nie wiadomo dokąd. Zorientowałam się, że statkiem podróżują ludzie z rządu, w tym prezydent Lech K. i jego przyboczni. Najpierw ukrywałam się (były ze mną jeszcze jakieś wpadłe w ten świat osoby i istoty, np. gadający koto-pies), ale nagle okazało się, że i ekipa podróżująca okrętem zorientowała się, że coś jest nie tak.
Patrząc przez burtę miało się wrażenie prędkiego przemieszczania się w przestrzeni, w powietrzu, wodę było widać dużo niżej. Coś jak lot samolotem. Tylko dlatego wyszliśmy z ukrycia i nawiązaliśmy kontakt z ekipą. W końcu okręt osiadł i zwolnił. Przybijaliśmy do jakiegoś brzegu. Były to betonowe nabrzeża portowe na nieznanych wyspach.
Wyskoczyliśmy i nieco narażając się, zacumowaliśmy statek. Przejrzeliśmy zapasy. Lodówka była już bliska rozmrożenia. Zawierała jeszcze resztki posiłków przygotowanych na krótką lotniczą podróż, i były to raczej smakołyki, w rodzaju kawałków kalmarów czy homarów, jakieś ziemniaczki, już zaczynające się psuć w gorącym klimacie itp. Wzięliśmy cokolwiek, aby się posilić, nie było zresztą sensu przetrzymywać tych zapasów, bo były już na granicy rozmrożenia.
Skądś dowiedzieliśmy się, że jesteśmy na Karaibach.
Port był bezludny, wyspy zdawały się być niezamieszkane, pozostała jedynie infrastruktura. Badając sprawę doszliśmy do wniosku, że w jakiś dziwny sposób znaleźliśmy się w przeszłości i zaczynamy oto tworzyć alternatywną historię.
Przypomniało mi się, że pośród armady okrętów działających tutaj w trakcie i po II wojnie światowej, jeden się zbuntował i załoga odmówiła wykonania rozkazu. Okręt nazywał się „Najświętsza Panienka”, albo tak jakoś. Widocznie znaleźliśmy się na nim właśnie!

Po pewnym czasie zauważyliśmy z pokładu jakiś ruch na nabrzeżu, pośród portowych urządzeń, zagrodzonych wielką siatką. Było tam kilkoro tubylców myszkujących pośród zwaliska siana i jakichś gratów. Zawołaliśmy do nich, ale nie odpowiadali. Wreszcie odezwał się nasz prezydent:
– Hej, dobra kobieto! Czy możesz nam powiedzieć…?
Wtedy tubylcza kobieta wstała i pokazała na swoją nieistniejącą lewą rękę, właściwie zdegenerowany kikut. Powiedziała:
– Ale my jesteśmy z tych… – i machnęła zdrową ręką. Znaczyło to, jak zrozumiałam, że należy do ludzi wyklętych i odrzuconych z racji genetycznych ułomności. I jako gorsza nie powinna w ogóle być o nic pytana.
Na znak dany przez jej towarzysza uciekła gdzieś w głąb wyspy, bardzo szybko i zręcznie rozszywając i zaszywając z powrotem siatkę ogrodzenia. Jej towarzysz również był w ten sam sposób uszkodzony. Najwyraźniej trafiliśmy na miejsce zostawione same sobie po jakiejś wojennej potyczce.

Nie mieliśmy już czasu na pozostawanie dalej na unieruchomionym okręcie. Prezydent pierwszy dał przykład. Niczym świetnie wytrenowany sportowiec przeskoczył przestrzeń pomiędzy przycumowanym statkiem, a nabrzeżem, wspiął się na balustradę, rozmachnął zręcznie nogami i przeskoczył na drugą stronę. Pozostał za nim jego strażnik, mniej zręczny człowiek. O mało nie wpadł do wody, naśladując swego szefa…

Już po zapisaniu tej notki obejrzałam na Wolnych Mediach filmik ilustrujący teorię 10 wymiarów.  Jest w nim także o zaglądaniu, wpadaniu w inny wymiar, zaginaniu i przeskakiwaniu do wyższego świata.

Zmętnie

W jakiejś grupie trwały dociekania lingwistyczne nad zestawieniem różnych informacji w wersach wyciągniętych z kilku starożytnych tekstów hebrajskich, częściowo biblijnych, częściowo talmudycznych, apokryfów i jeszcze innych, np. notatek nieżyjących już archeologów i poszukiwaczy źródeł. Byłam jednym z badaczy. Odkryliśmy nagle, składając ze sobą różne podania i wersety, pewne tajemnice ukryte pod nazwami (coś jak Raphilim i Wiggowie). Ujawniła się nam nie tylko historia pojawienia się dziwnych nad-istot w dziejach żydostwa, ale i ich starannego ukrycia w pismach świętych i kanonicznych. Odkryliśmy nazwy miejsc (kilka miast, wcale nie stołecznych na terenie dawnej Judei, tu widziałam mapę z nazwami) i starożytne ośrodki ich kultu i przekazu w czasie. To były ponure i pogańskie (bezbożne?) istoty, budzące lęk i poczucie niezrozumiałości, mające jakiś swój interes w uzależnieniu od siebie ludzi rządzących i tym samym reszty. Ludzi świadomych owego kultu i kontaktów (te istoty wtopiły się w jakieś wersje postaci bogów starożytnych i odbierały energię i cześć od wyznawców, jako oni) było bardzo niewielu. Pisma zostały tak zamaskowane, że trudno było odróżnić kult owych istot (przybyły skądś, może z kosmosu, hm, choć nie było o tym mowy, były bardzo wysokie, miały magiczne moce i wiedzę) od przekazu o Bogu i od Boga. Istotne było jakieś święto żydowskie wypadające w lipcu, gdy czczono zmarłych lub umieranie, w każdym razie święto miało jakiś związek ze śmiercią, pożegnaniem, smutkiem, trwało długo i wszyscy wierzący Żydzi oddawali się wtedy żałobie. Tu gdzieś tkwił fałsz (nie zapamiętałam gdzie, ale odniosłam wrażenie zrozumienia). Pamiętam z wizji starca (może był to jakiś rabin lub prorok), zarządzającego uroczystościami tak, aby skierować modły i obrzędy w odpowiednią stronę.
Teraz na nowo odkrywaliśmy starannie zamaskowaną w starożytności drogę do Przybyszy, Innych. Oni jak gdyby istnieli nadal, w konkretnych miejscach, ale ukryci. Ogarnęło mnie zadziwienie, ciekawość i skryta obawa.

Praśnie

Praca po 12-13 godzin dziennie. Zawsze wtedy przypomina mi się pewien tomik opowiadań Jacka Londona pochodzący z biblioteki dziadków, wielokrotnie przeze mnie czytany w dzieciństwie, jeszcze przedwojenne, tanie wydanie, gdzie London opisywał trudne żywoty prasowacza i boksera w dawnej Ameryce. Tym prasowaczem jestem teraz ja. Jak co roku. I pakowaczem, i rachmistrzem. A oprócz tego gospodarstwo ze stadami zwierząt na głowie, jak co dzień…
Wspomniana przeze mnie opozycja Uran-Mars, wyprztykująca się właśnie przyniosła już kilka afer w polityce i na giełdzie. Mars jest w Wadze, zatem droga sądowa nie dziwi, także w snach.
I przyszła pewna myśl-pomysł, że to przyszłość określa bieg wydarzeń wstecz. To tłumaczy sposób pisania Nostradamusa, że przyczyna jest w przyszłości, a skutek w przeszłości.

Głosowo

Winne są stresy ostatnie, bo obudziły się we mnie lęki. Takie jak w dzieciństwie. Strach bezradności. W nocy otworzyłam umysł, aby jakoś zlokalizować przyczynę owego paraliżującego strachu. Gdy podświadomość jest przerażona, a świadomość nie rozumie o co chodzi, to zapewne podświadomość wie coś, czego świadomość jeszcze nie wie, bo przyczyna zadzieje się w przyszłości lub dzieje się obok, u innych, mniej lub bardziej znajomych czy bliskich.
Zasnęłam i weszłam w trans. Odezwał się głos, mówiący: „Raz-dwa, trzeba złożyć wniosek w sądzie…”
Rano wpadł sąsiad zza lasu, opowiedział swoje sądowe przygody.

Wesołowo

Burze nocne, parne dnie. Nowa Kicia urodziła jedno kocię A ja myślałam, że od kiedy je więcej klusek, tak utyła. Zatem mały nazywa się Kluseczka.
O ile emocje weszły z powrotem pod kontrolę, to zaczęło walić awariami. Do pękniętego jeszcze w zimie kaloryfera doszedł zatkany zlew, zepsuty kran w kuchni, drugi cieknący, nieczynny rezerwuar i grzejąca lodówka. Ta pełna po brzegi zapasów mięsa.
Zawartość udało się przewieźć do zamrażarki Mikołajostwa, którą akurat mieli pustą, a wezwany majster od lodówek oznajmił, że załączy przewód na gaz chłodzący w innym miejscu, bo tamten padł, ale gdy ten też za jakiś czas padnie, to lodówka do wyrzucenia będzie. Zrobił tak, wziął zapłatę i odjechał.

(Dopisek: Lodówka działała dłużej, ostatecznie popsuła się w 2017 roku)

Pamiatnie

Sąsiad w szpitalu, czeka na kolejną operację oka. Kiedy jechał do miasta, autobus miał awarię, czekał kilka godzin na podstawienie drugiego.
– Ale traf! – stwierdziła jego żona.
– Powiedziałabym, że znak… – zamyśliłam się. – Coś ważnego hamuje…
W szpitalu okazało się, że musi czekać tydzień na zabieg, bo anestezjolog na urlopie. Na drugi dzień zmarła siostra jego żony, mieszkająca w drugiej wsi, od dawna chorująca.

Jeszcze przed jego wyjazdem, domowniczka zobaczyła pewien samochód jadący drogą do innej wsi, niż zawsze i ni stąd ni zowąd stwierdziła, że „pani Zina umarła”, bez żadnych podstaw ku temu. Bo ta nasza nieco dalsza sąsiadka przebywała od kilku dni w szpitalu, przy powikłaniach, które ostatnio miała często, z powodu wieloletnich dializ co trzy dni robionych. Ale nikt o tym nie mówił, więc milczała.

I owszem, pani Zina zmarła, ale „dopiero” przedwczoraj, w karetce wiozącej ją z domu na dializę, czyli kilka dni później od owego przeczucia i po powrocie ze szpitala. Dwa pogrzeby, jeden w rodzinie, drugi w sąsiednim domu, a stary sąsiad czeka na zabieg. Mam nadzieję, że z niego zrezygnuje.

Dzisiaj o dziewiątej byłam na ceremonii odprowadzenia zwłok z domu na cmentarz. Wysłuchałam modłów starocerkiewnych i mądrej mowy w języku ruskim, ubranego we wszelkie przepisowe ornaty batiuszki, wycierającego sobie co chwila pot lejący się obficie z czoła. I łzę uroniłam. Bo jeszcze kilka dni przed śmiercią rozmawiałam byłam z panią Ziną, siedząc z nią na ławeczce pod jej domem, w czasie, gdy kozy pasły się jak zazwyczaj na jej podwórku. Była gotowa. I zmęczona długą i trudną chorobą.
– To co, że żyć się chce, ale przecież nie tak. Nie można wytrzymać tego bólu ciągle i ciągle…
Od kilku miesięcy cierpiała na półpasiec, nie mogąc brać prawie żadnych środków przeciwbólowych z powodu nieczynnych nerek. Mimo to wciąż mieszkała sama, nie chciała do dzieci, rozpalała w piecu, gotowała sobie i prała, drepcząc powolutku po mieszkaniu lub do letniej kuchni.
Zatem to jej śmierć zapowiedziała mi wizja uśmiechniętej Miłki, mającej podobny problem…

To była mądra kobieta, chociaż tylko „chaziajka”. Kiedyś w rozmowie sąsiedzkiej na temat zmiany religii z okazji nalotu jehowców na wioskę, rzekła:
– A czy to katolicy, czy prawosławni, czy jehowcy, czy baptyści, czy inne jeszcze, to wszyscy mają to samo w sobie. Jednakowo kłamią i kłamać będą. Po co zmieniać religię? Człowieka to wcale nie zmienia. Tyle, że inaczej świętuje i inne modlitwy odmawia. A jak ktoś chce się zmienić, to mu do tego religia niepotrzebna. Tylko zwyczajna uczciwość…