Radosny pochód

Spotykam grupę gromadzących się na spotkanie buddystów tybetańskich. Idziemy w kierunku ściany zielonego lasu w mojej rodzinnej miejscowości. Beata Kotka jest tu ważna, bo hoduje „święte stado” kóz i na spotkaniu będzie poczęstunek z ubitej kozy przyrządzony, na który wszyscy się cieszą. Chwalę się, idąc w gromadnym ogonie, że też mam stado i mogę poczęstować, czemu nie? Rosół z koziny jest boski w smaku, choć mięso niekoniecznie każdemu zasmakuje, zależy od aromatyczności kozy. Mam nadzieję, że ludzie nie zjedzą całego stada naraz, i będzie je można hodować i mnożyć dalej.
Docieramy do leśnej chatki Beaty. Tam opowiadam dojrzałemu mężczyźnie prowadzącemu grupę o tym, że kiedy się urodziłam i w dzieciństwie miałam poczucie bycia chłopcem, a potem przypomniało mi się, że byłam niegdyś mężczyzną i nawet nazwisko do mnie przyszło i inne szczegóły, czasu, miejsca, historii. I że rozpoznałam wiele dawnych bliskich osób wśród swojej obecnej rodziny i znajomych. Żartuję, że moja była żona wciąż robi to samo i tak samo, mimo że nie pamięta kim jest. Prowadzący dziwnie na mnie patrzy, milcząc z powagą, a do mnie wraca radość tamtego małego chłopca z dzieciństwa, czuję się nim znowu i jest to prawdziwe szczęście, już później nie zaznawane, a sprawiające tylko zawstydzającą udrękę.
Wybieramy się dalej. Dołączyło już dużo ludzi, przeważnie młodych, niosą kolorowe flagi i akcesoria świąteczne. Maszerujemy wiwatującą i roześmianą grupą w kierunku domu kultury, który jest niedużym budynkiem obok parku Poniatowskiego w Piotrkowie. Idę teraz na samym przedzie, obok prowadzącego i Beaty Kotki, czuję się wciąż tym małym chłopcem, mam na sobie zwężane spodnie i koszulę w szaro-błękitnym kolorze.
Na progu domu kultury czekają już na nas. Jakaś pracownica aż klaszcze w dłonie z radości na nasz widok. Wprowadzają nas do środka. I zaraz jest poczęstunek. Mięsem i rosołem kozim. Ktoś usiłuje ugryźć po raz pierwszy kawał ugotowanego czerwonawego mięsa, który zaraz okazuje się okrągłą czapką przynależną tradycyjnie jakiemuś ważnemu lamie. W tłumie gości rozbija się i przepycha panda, czarno-białe zwierzątko chciwie zagląda do talerzy i robi trochę zamieszania.
Kilka osób weszło do sąsiedniej wielkiej sali, zaglądam tam przez szybę w drzwiach, ale nic nie widać. Wychodzą, mówią, że tam jest całkiem ciemno, są lekko zestresowani.
Rozglądam się po sali jadłodajnej i nad drzwiami wejściowymi zauważam tablicę z kolorowym napisem, po tybetańsku jak mniemam. Litery, każda w innym kolorze, błękitnym, zielonym, różowym, żółtym, są stylizowane na figurki stojących obok siebie ludzi. Jakimś cudem udaje mi się odczytać napis: No prorokujcie!

Luz

Kiedy obudziłam się w nocy sama przyszła do mnie mantra Om mani padme hum [po mojemu: Pokłon skarbowi lotosu] i zaczęłam ją powtarzać w umyśle z wydechem na ostatniej sylabie. Od razu zjawiły się hipnagogi.
Kłębowisko jasnych wijących się kształtów, jakby splot wężowy, który zaczął się rozluźniać i zaokrąglać, po czym unosić wolno ku górze. Coś tam w niego wpełzło lub wypełzło długie i czarne, z zaokrąglonym brzuchem. Poznałam, że znów widzę jakieś boskie robale.
Z tego uformowały się postaci ludzkie dość egzotycznie wyglądające. W długich szatach, męskie, z szablami albo mieczami u boku, bardzo pańskie, energiczne, różnorodne i stojące rzędem, grupkami. Przeważnie wąsate, a wąs przypominał nieco Tybet i jednocześnie wąs słowiański. Nie wiedziałam do końca czy to dawni Tybetańscy władcy czy sarmaccy królowie w kontuszach, książęta i rycerze. Poznałam, że patrzę w głąb egregora i na formy wzorców, wielbionych przez pokolenia.
Weszłam w sen, w którym właśnie brały mnie bóle porodowe, miałam urodzić dziecko, moje drugie. Pamiętałam tamten ból porodowy, obawiałam się kolejnego, ale pocieszałam się, że trwa krótko. Znajdowałam się w niedużej izolatce z fachową leżanką lekarską z lewej strony i ścianą na wprost z dużej szyby. Towarzyszyła mi położna, nieco kojarząca mi się z moją babką. Skurcze pojawiały się i słabły, dlatego nie chciałam jeszcze się kłaść.
Tymczasem zauważyłam, że ktoś nas podgląda z piętra wyżej, za szybą zsunęło się na przewodzie maleńkie urządzenie z kamerką i skierowało swoje oczko na mnie. Przytknęłam w to miejsce jakiś cienki przedmiot, chyba kij od szczotki, który miałam pod ręką, zaślepiając kamerę, nie chciałam być śledzona. Urządzenie wycofało się. Ale zaraz ktoś zapukał do drzwi i jakichś dwóch mało wiarygodnych kolesi przyniosło dla mnie poczęstunek, dwie kanapki posilające, które w pośpiechu położyli gdzie bądź, jedną na leżance, inną na krześle. Powiedziałam, żeby to zabrali, bo nie będę jadła śmieci tak źle podanych. Położna natychmiast ich wyprosiła i zamknęła drzwi.
I urodziło się dziecko. Dziewczynka. Była niezwykła, z ciemniejszą skórą, z urody niewątpliwie Tybetanka. Miała na sobie jakieś tybetańskie wzory na głowie i dziewczęcym ubranku, w kolorach czarno-czerwono-żółto-zielonym. Samą mnie to mocno zdziwiło, a na pytanie z kim zaszłam w ciążę odparłam, że mężczyzna był Hindusem, na pewno nie Tybetańczykiem! A ja byłam jak najbardziej biała!
Dziewczynka była bardzo żywa, inteligentna, skakała, tańczyła i śmiała się, szybko opowiadając mi przedziwne historyjki, które chyba śniła, bo wciąż jeszcze mieszkałyśmy w tej małej salce z brakiem dostępu do większej przestrzeni i ludzi. Miała charakterystyczne usta, które śniły mi się już u innych boskich postaci, w kształcie elipsy, wciąż otwarte, jak narysowane. Podskakując przede mną opowiadała o chłopcu imieniem Lido (Lipo?), lub Lit, który jej przekazuje różne wiadomości i wiedzę. Chyba z innego wymiaru postać, którą widziała jak mnie.

W tym momencie obudziła mnie domowniczka, dość ostro wyciągając z łóżka, bo była najwyższa pora na poranny obrządek.

[Wikipedia]: Mantra Om mani padme hum ma wiele znaczeń – dosłowne tłumaczenie to:

Oddaj cześć skarbowi w lotosie.

Jest ona przywołaniem Czenrezig (formy współczucia wszystkich Buddów).

Avalokiteśwara [Czenrezig] – w Chinach od ok. IX wieku czczona jest żeńska forma bodhisattwy współczucia, bogini Guanyin (觀音, pinyin: Guānyīn) lub Guanshiyin 観世音. Formy te przyjęły się w buddyzmie koreańskim, północnowietnamskim i japońskim (jap. Kannon 観音, lub Kanzeon 観世音; kor. Kuanŭm 관음 lub Kuanseŭm bosal 관세음보살; wiet. Quan Âm lub Quan Thế Âm Bồ Tát). Guanyin jest skrótem od Guanshiyin i oznacza dosłownie „Postrzegająca Dźwięki Świata”.
Zarówno w Indiach jak i w Tybecie Awalokiteśwara był zawsze przedstawiany pod postacią męską. Prawdopodobnie pierwsze wyobrażenia Awalokiteśwary w postaci żeńskiej pojawiły się w Chinach w VII w. a w wieku XII były już powszechne także w Korei i Japonii. Na powstanie żeńskiej formy tego bodhisattwy złożyły się dwie postacie; jedna z panteonu tybetańskiego, druga z legendy chińskiej. W buddyzmie tybetańskim boską emanacją bodhisattwy Awalokiteśwary jest bogini Tara. Legenda chińska związana była z Miao Shan – mniszką-księżniczką. Biała Tara oraz Zielona Tara utożsamiane są odpowiednio z chińską i nepalską żoną tybetańskiego króla Songcena Gampo. Tybetańska wersja jej imienia brzmi: sGrol-ma.
Czerwona Tara przyciąga wszystkie dobre rzeczy. Czarna Tara kojarzona jest z mocą. Żółta Tara z bogactwem i dobrobytem. Zielona ze współczuciem, ochroną przed przywiązaniami i z wyzwoleniem.

W legendzie scytyjskiej podawanej przez Herodota występuje trzech braci (synów Targitaosa): Lipoksais, Arpoksais i najmłodszy Kolaksais. Lipoksais dał początek plemieniu Auchatów, Arpoksais plemionom Katiarów i Traspiów, a najmłodszy Paralatom, czyli Scytom królewskim, wszyscy zaś noszą nazwę Skolotów od imienia króla Kolaksaisa.

Greckie słowo lithos oznacza skałę.

Zabezpieczenia

Śniłam przez jakiegoś mężczyznę, językoznawcę, pracującego przy zabezpieczaniu wschodniej granicy (nasz płot z siatki leśnej na tyłach chaty), który po telefonicznej rozmowie ze znajomym z dalekiego Kabulu czymś się zaniepokoił i zaczął uczyć się języka, aby to coś poznać lepiej.
W chacie (w takim razie symbol EU) przebywały też dwie kobiety, przyjaciółki, ale jakieś takie z dystansem wobec siebie, jedną była Małgorzata Braunek. Jakby nie były z jednego narodu, kultury, wiązało je jakieś przekonanie i wspólny ideał, ale w sercu była wzajemna głuchota.
Niepokój bohatera, poprawiającego zasieki ogrodzenia, dotyczył jakiegoś nieokreślonego kraju w Północnej Afryce (mniej więcej rejon Libii) i sporego obszaru ciemności mającego się pojawić w pewnym oddaleniu. Skojarzyłam go z wyłączeniem prądu.

Ostateczne zaklęcie

To coś wypływało z szyszynki, coraz większe osłabienie rozciągające się po ciele i wzmagające różne dolegliwości i punktowe bóle.

Stoję przed jakąś wodą, bajorem czy strugą, wzdłuż której wiodą tory z lewego dolnego rogu Ekranu na prawą stronę, po skosie. Nagle przejeżdża tędy pociąg, pomniejszony. I znika w krzakach po prawej. Aż mną zachwiało, bo stoję na kładce. Zdołałam się jednak przytrzymać drewnianego słupka wbitego w dno bajora i nie spadłam do brudnej wody. Gdy się przyjrzałam, tory okazały się z drewnianych starych desek. Obejrzałam miejsce, gdzie zniknął pojazd, krzaki wszystko dokładnie zasłoniły. Ale nagle zaczęło się coś ruszać w wodzie. Obawiałam się jakiegoś wypełzającego pierwotnego potwora, jednak z wody wychynął czarny krótkowłosy pies, niedużej wielkości, ze zwężonym pyskiem jak u Anubisa, cały mokry.
Pstryk.
Widzę Okiem mapę Polski, moje ciało leży wzdłuż linii Wisły, głową w dół, czubek głowy, położonej w miejscu Zakopanego wystaje poza południową granicę kraju.
Pstryk.
Jestem w jakimś ludnym pomieszczeniu podzielonym na sektory. W jednym takim przypominającym przedział w pociągu siedzę w gronie jakichś osób, głównie kobiet, rozmawiających o śnieniu. Jedna z kobiet mówi, że zauważa w metodzie Jarka Bzomy kompletny brak odniesień symboli do stanów emocjonalnych i psychicznych, przez co nie potrafi tego zastosować w psychoterapii. To chyba jakaś jungistka, myślę. Tłumaczę jej, że Jarek zafiksował się na znalezieniu w snach drogi wyjścia i to go głównie interesowało. I że to teraz jest ważna nauka, bo każdy może za jej pomocą znaleźć to, czego szuka, niezależnie czego pragnie.
Pstryk.
Idę wieczorową porą drogą, mijam gromadę tutejszych facetów po lewej, jestem kapkę speszona, bo gapią się, z drwiącymi uśmieszkami na twarzach i coś szepczą między sobą. Tu się nie zatrzymam, myślę. Wiem, że śnię i mogę domagać się od sytuacji we śnie podpowiedzi odnośnie mojej sprawy. Oni mi nie odpowiedzą. Droga zamienia się na ulicę w Piotrkowie. Wchodzę na pociemniały rynek. Jacyś ludzie idąc w grupie przede mną rozmawiają między sobą o buddyzmie, ściśle – buddyjskim spotkaniu gdzieś na Krzywdzie, na które idą. Dziwna nazwa uliczki gdzieś przy Rynku, ale myślę, że pochodzi od krzywizny, a nie krzywdy.
Pstryk.
Wciąż źle się czuję. Jest coraz gorzej (jestem w półśnie i odbieram wrażenia z ciała). Widok czarnego psa wystraszył mnie ciężką chorobą. Pocieszające, że niewątpliwy minusowy atak z piekła rodem poszedł w krzaki i tylko mnie musnął powiewem. Tak słabo czułam się jedynie przy KZM. Czyżbym znowu miała wylądować w szpitalu? Co mi jest?
Idę drogą za domem w szarówce wieczoru, schodząc ze wzgórka. Rozpaczliwie modlę się o pomoc. Pamiętam, że śnię i mogę poprosić o wszystko, co chcę. Z górnego lewego rogu Ekranu nadjeżdża srebrnoszary samochód. Proszę w myślach: Pomóż mi! Prawie z płaczem. Samochód zwalnia i przystaje, ja w tym czasie schodzę ku drodze. Ktoś z niego wysiada, niewyraźny. Słyszę tylko jego głos. Spokojny, dość monotonny, męski, młodego mężczyzny, mówi dziwnym językiem, odróżniam jedynie słowo „regionu”, a głos ma w tle pogłos, jakby rozlegał się z wnętrza kaplicy czy kościoła. To nie był obcy język, ale myślę, że odwrócony, mówiony z prawa na lewo.
Budzę się.
I prawie natychmiast odczuwam ulgę, zaburzone zjawiska w ciele i osłabienie, trapiące mnie od miesiąca znikło jak zaczarowane! Potem już świadomie wizualizowałam sobie owego zmokłego czarnego psa i błogosławiłam go w imię Boga. Ponieważ był to zapewne Anuat, bliźniak Anubisa, rzecz dotyczy klątwy śmierci, którą ktoś na kogoś rzucił, jak mniemam, w dawnych czasach.

Karski

Sny i wizje z nocy 17 października, czyli sprzed akcji, która rozpętała się teraz w Polsce, spowodowanej całkowitym zakazem aborcji.

Znajduję się w mieszkaniu, gdy nagle nocną porę za oknem rozświetla biało-sinawe światło. Kula takiego światła w wielkim pędzie spada z lewego górnego rogu ekranu okna w prawy dolny róg. Za nią następna i następna. Huk. Zaczynam odmawiać Ojcze nasz, ale ta moja modlitwa rozmywa się, jakby straciła moc? Budzę się przestraszona tym, co się dzieje w innym wymiarze i zmierza w materię.

Proszę o bardziej zrozumiały przekaz. O co chodzi? Przy czym zaczynam rozumieć wczorajszy sen o Babce Lilith i jej klątwie, która więziła mnie od urodzenia. Zaczynam się modlić do starej pani Życzyńskiej z tamtego snu, Wielkiej Matki od Matematycznych Cudów. Chcę usunąć ślady tamtej klątwy z karmy rodu. Próbuję wyobrazić sobie, że spalam w piecu leśnym połyskujący koks, który pokazał się w tamtym śnie, na miałki popiół, ale zrobiło się dużo duszącego dymu. Który na szczęście rozchodzi się bez problemu po wysokim sosnowym wiecznie zielonym lesie. Odmawiam Ojcze nasz i Zdrowaśki, Wieczny odpoczynek i Aniele mój, widzę swoje dłonie złożone do modlitwy, po których spływa czarna koksowa woda, coś się rozpuszcza zatem, ale z trudem.

Hipnagogi: trup starej kobiety z otwartymi szeroko ustami, jej sylwetka jest cała ciemna. Trupki kilkorga maleńkich dzieci z otwartymi buziami, uduszone nicią, w jakiejś balii kąpielowej. Rozumiem, Babka Lilith mordująca płody i niemowlęta, dająca moc zaklinania babkom położnym i szeptuchom. Ale co mam z tym zrobić? Pytam dalej.

Znajduję się w dwupokojowym mieszkanku starej wróżki „cygańskiej”, która dawno temu jako pierwsza uczyła mnie wróżyć z kart. Jest u niej równie stara koleżanka w ciemnym stroju (to nie czerń, ale szara czerń pomieszana z odcieniem granatowym). Wróżka i Szeptucha zamawiająca uroki. Przynoszę przesyłkę, czy wizytówkę od znajomego, polecił mi ją jej oddać z wiadomością, że przyjdzie tego popołudnia.
Jest na niej napis, jego nazwisko, dość krótkie, na literę K, coś jak Kalski/Karski, a może to nie nazwisko, tylko nazwa, np. Karma. Obie kobiety zagadują mnie, witają, sadzają przy sobie przy stoliku, gdy wchodzi ów zapowiedziany przeze mnie gość. Wysoki szczupły mężczyzna ze skupionym wzrokiem.
Podchodzi do stolika, otwiera przesyłkę i pokazuje nam pięknie wydrukowane w dużym formacie kolorowe zdjęcia z Tybetu. Dopiero co wyszły z druku, każde jest chronione osobną przeźroczystą koszulką. Tymczasem na dworze, za oszklonymi drzwiami wychodzącymi na ulicę rozlega się wściekłe szczekanie i ujadanie psów. Coś się tam dzieje. Mam wrażenie, że to psy owego Kalskiego, które zostawił na zewnątrz.
Staruszki są przestraszone, szeptucha w czerni zyskuje prawe oko napełnione pulsującą białą energią, wróżycha drży ze strachu, więc Kalski każe nam wszystkim przejść do drugiego pokoju, w którym nie ma bezpośredniego dojścia z zewnątrz, ani okien. Przechodzimy, trochę tu spokojniej i bezpieczniej. Choć psy wciąż warczą dziko i ujadają wściekle, najwyraźniej chcąc wedrzeć się do środka, ale coś je nie przepuszcza przez próg mieszkania. Zdaje się wola naszego gościa!

Kalski/Karski jest spokojny, a ja budzę się z kolejną rozterką… co się do cholery szykuje? Jak się bronić, czy neutralizować klątwę grożącą piekielną karą? Mantrą tybetańską?

I jeszcze tuż przed wstaniem wchodzę do pokoju, w którym po prawej stronie ekranu snu na tapczanie, plecami do góry leży zrozpaczony mój kolega – wzięty prawnik. Stracił oto wiarę w kościół, jest głęboko zawiedziony, w rozpaczy. Kładę mu na gołych plecach wiązkę ciepłego gotowanego makaronu, chyba w celach leczniczych. Myśl: no, tak odcięty garb boli.

Dwunastka

Zerknęłam na stronę autorstwa niejakiego Jana Chrzciciela, gdzie jest przekaz o tworzeniu dwunastek.

Dzisiaj sen: trudno go opisać, bo najwięcej działo się w abstrakcji, umysł chwytał w lot pewne treści bezpośrednio, bez obrazów, lub mimo nich. Treści poza słowami, tak jak to się odbywa w telepatii. Rzecz działa się jak w jakiejś grze, której bazą wyjściową była historia uczniów Jezusa. Idea zostawała wystrzelona do przodu (nie wiem, przez kogo, wychodziła jakby spoza i znade mnie na zewnątrz, tylko, kto dyktował sen? Widziałam to jak jakiś niewidzialny pocisk wystrzelony wzdłuż asfaltowej drogi przed siebie). Wraz z tym wystrzałem ruszaliśmy spontanicznie biegiem w pogoni za pociskiem, aby go schwytać w locie. Widziałam kilkoro osób. Kiedy udało się się go złapać uruchamiała się w każdym wiedza, potrzebna do podjęcia gry. I odpowiednia „tożsamość”, czy raczej rola do zagrania. Piotra, Pawła, czy inszych apostołów. Zawsze dwunastu, dwanaścioro. Każdy kto schwytał to „coś”, mógł zainicjować powstanie swojej dwunastki, na tych samych zasadach.

Z dalszego snu pamiętam wizję: stoję wśród ludzi czekających na lotnisku, przy wyjściu, na kogoś. W drzwiach pojawia się kobieta, która właśnie przyleciała z daleka, ze świata, dość wysoka, szczupła, blada na twarzy, poważna, jakaś szycha, którą otoczyli ważniejsi od nas odbierający. Słyszę zdanie z jej ust, mówione do witającego. Że trzeba sprawdzić, czy może rozmieścić? wszystkie posłane? wcześniej osoby, także te żyjące samotnie i na odludziu… Miałam wrażenie, że kobieta jest jakąś zarządzającą specjalnym zakonem kobiecym, i sama żyje w zupełnym wyrzeczeniu. Wydawała się dość sroga.

W kolejnym śnie wylądowałam w mieście, które uważałam za Warszawę. Wysokie wieżowce, ulice szerokie, brak tłoku i samochodów. Weszłam do sklepu, żeby coś kupić do jedzenia. Było to jakby na mojej dawnej ulicy, ale sklep w środku dziwnie się zmienił. Lada była inna, obudowana, nieprzeźroczysta. Stał za nią mężczyzna, który obsługiwał jeszcze kogoś przede mną. Zauważyłam na półkach wielki kloc sprasowanego mięsa, z którego odcinano żądane kawałki na sprzedaż, gdzie indziej jakiś tłuszcz, wyglądający jak bryła smalcu. Zrezygnowałam z zakupów, bo nie miałam ochoty na mięso. A żadnego urozmaicenia tam nie było. Pamiętam jeszcze, wieczorną porą jakiegoś człowieka leżącego na brzegu chodnika, którego sprzątały jakieś służby.
W którymś momencie zorientowałam się, że znalazłam się w innym czasie, niż mój, a może to świat alternatywny? Idąc ulicą zauważyłam idącą mi naprzeciw jakimś mostkiem dziewczynę. Postanowiłam sprawdzić, czy mnie widzi. Bo może jestem tu niewidzialna? Stanęłam naprzeciw niej i czekałam, aż podejdzie. Zatrzymała się i uśmiechnęła.
– Widzisz mnie? – zapytałam.
– Tak.
– Nie jestem stąd.
– Wiem.
– Co to za miasto?
– Warszawa.

Ruszyłyśmy na miasto, bo dziewczyna postanowiła mnie po nim oprowadzić. Spotkałyśmy jakichś jej znajomych. Między innymi kobietę w dojrzałym wieku, zdaje się nauczycielkę.
– Czy na świecie panują wojny? – zapytałam więc.
– Nie. Nie ma wojen – odpowiedziała moja znajoma.
– A który macie teraz rok? – dociekałam dalej.
Wtedy włączyła się w rozmowę owa „nauczycielka”. Zrobiła grymas wielkiego zastanawiania się i otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, ale nie mogła sobie przypomnieć. Po chwili stwierdziła:
– 2999 czy 3999, tak jakoś.
Zdumiało mnie to i zamilkłam, choć myślałam, że to jakaś podpucha. Czy oni wciąż tu stosują datowanie wg ery chrześcijańskiej? Poza tym podany rok przekraczał nawet datę końca świata podaną przez Nostradamusa. Coś się nie kleiło.

Wczorajszy sen ma się dopełniająco do dzisiejszego o grze w 12. W rodzinnym domu na parterze zjawiło się trochę gości. Przyjmuję ich razem z siostrą, umożliwiając nocleg. Jest m.in. RoD, gość z wielką patriarchalną brodą, mówię do niego najpierw per: Pawle, a potem poprawiam się na Piotra, bo nie mogę sobie przypomnieć jego imienia. Jest też para Tybetańczyków z synkiem, i jeszcze jacyś nieznani mi na jawie ludzie. Nie wiem, po co ten zjazd.
Kładę się spać na tapczanie, pośród nich i zapadam w trans. Mam widzenie, że w połowie października zacznie się jakieś dramatyczne zamieszanie w kraju, na świecie, nie zapamiętałam co. Chaos, rozgardiasz, ale raczej nie wojna. Coś jak nagły kryzys finansowy, załamanie. Kiedy nie rozumiałam w końcu ukazał mi się plakat, przedstawiający twarz żeńskiej istoty okoloną gęstwą wzburzonych włosów, tak jak na znanym plakacie Che Guevary. Przy lepszym wpatrzeniu się rozróżniłam, że to głowa sarny wychylająca się z krzaka. Świetny symbol bogini lasu, Diany. Przy czym pamiętam, że la diane, znaczy Pobudka. Pod spodem napis: Puszcza Białowieska. I zaraz obraz stosów pociętych pni drzew.
Budzę się w pełnym ludzi pokoju. Są jacyś zgaszeni, nieaktywni, jakby na coś czekają. Zastanawiam się, kto przyrządzi śniadanie, kto je opłaci. Nikt się na razie nie wychylał, więc i ja nie podniosłam tematu. Dałam nocleg, więc chyba na razie starczy. Siostra sprowadziła elektryka, bo pojawiła się awaria, licznik dymił z przeciążenia prądu. Elektryk dłubał coś na zewnątrz okna w przewodach zewnętrznych.

Ów ostatni sen poprzedzał rządowe rozporządzenie w sprawie wycięcia części lasu uszkodzonego przez kornika w Puszczy Białowieskiej, które zaczęło mobilizować ludzi zrzeszających się spontanicznie w grupy obrońców puszczy.