Zabrano

Nauczano mnie. Zbliżył się z naprzeciwka, z środka ekranu, wyłoniwszy się z wieczornego cienia młodzieniec szczupłej budowy, delikatny, w czarnej koszuli i nieco jaśniejszych spodniach, nadzwyczaj poważny, wrażliwy, świadomy. Był specem od szamaństwa. Stwierdził, że naszych przodków chroniła przed klątwą (jak mniemam wyjątkowej nacji) świńska kiełbasa i jedzenie świniny. Zobaczyłam takiego kogoś obwieszonego na całym nagim torsie okrągłymi plasterkami kiełbasy, niczym osłoniętego „kolczugą”. „Teraz pozwoliliście, aby i to wam zabrano…”.

Czarny i biały

Jestem w głównym pokoju, na oknie zaciągnięta zielona roleta, mimo dnia. Na tej rolecie widzę świecący księżyc w kwadrze, jak na niebie. Zastanawia mnie to, że obserwuję go na rolecie, i przychodzi mi myśl, że to obraz wizji sytuacji z przyszłości, która mi się wyświetla jak na sztucznym ekranie, jako koncepcja rodem spoza zasłony. Wołam domowniczkę wielkim głosem, jestem poruszona. – Chodź! Chodź prędko! Czarny księżyc! Spójrz! Księżyc zrobił się czarny! – myślę o tym, jak o przepowiedzianym przez Nostradamusa znaku wielkich zmian. Tyle, że Mistrz wymienił inne kolory niż czarny, ale może coś przeoczyłam. Księżyc wygląda jak obleziony przez czarne wije. – Schowajmy wszystkie zwierzęta pod dach, coś się szykuje! – postanawiam i tak robimy.
Pstryk.
Patrzę Okiem z wysoka na krajobraz. Panorama jest piękna. Nasłoneczniona przestrzeń, wzgórza w oddali, wszystko w kolorze złotawej żółci. Wszędzie panuje zupełny spokój i cisza. Pamiętam jednak o czarnym księżycu i że szykuje się agresywny atak ciemnych potwornych smoków z nieba. Wtem z prawej strony ekranu nadciąga w moją stronę niebem przedziwny pojazd. Cały biały.
Latający dywan, a raczej spłaszczona biała chmurka, na której siedzi mężczyzna w białym fraku i białym cylindrze z białym cygarem w ustach i kręci kołem (fortuny), sterując chmurką jak chce. Dywan jest podpięty pod stado białych gołębi przywiązanych do niego na linkach, a te w jakiś sposób powiązane z kołem sterowym. Mężczyzna kojarzy mi się z Rotszyldem albo jakimś innym Rockefellerem.
Nagle spod chmurki wypełza na jej powierzchnię, za plecami wyfraczonego bankiera czarna postać, w czarnym cylindrze, w czarnym płaszczu zasłaniającym twarz i ramiona, niczym szpieg z krainy deszczowców. Carramba!

Opowiedziałam ten sen rano. I co on znaczy? Bank światowy ma się kiepsko, coś się wydarzy niedługo w jego zakresie wpływów. A wszystko to „przepowiedziane”…

Wielki deszcz

Hipnagog: twarz starej pomarszczonej kobiety o wykrzywionych w dół ustach, chyba umiera. Zza niej wyłania się młodsza twarz śniącej. Może moja.
Pstryk. Zbliża się coś jak koniec. Chodzę z domowniczką po mieście, może Warszawie. Wysokie wąskie bloki, niektóre pochylone i niebezpiecznie wybrzuszone, bezludne. Niewielu ludzi przygotowuje się na kolejną wielką próbę rujnującą. Niebo się chmurzy, wiatr nagania szare obłoki. Jest chwila, aby się przygotować. Ma być ulewa z tego co wiem. Ta zapowiadana przez Nostradamusa. Maluję zapobiegawczo jakieś części wiszące przy murowanym z czerwonej cegły domu, drewniane, ale mające coś wspólnego z elektrycznością. Ostatkiem jakiegoś przeźroczystego mazidła. W końcu rzucam robotę, pewnie niepotrzebną, bo deszcz ma być ogromny i nie wiadomo jak długi, może go nie przeżyjemy.
Idę na miasto. Oceniam jego stan pod kątem ewentualnego schronienia się przed długotrwałą ulewą. Z pewnością lepiej nie chować się w podziemiach ani piwnicach. Lepiej znaleźć jakiś wysoki solidnie wyglądający budynek i próbować przetrwać na piętrach. W bardziej tradycyjnie wyglądającej dzielnicy natykam się na sporą grupę ludzi zajmujących się „ezoteryką”, mają wykłady. Czytają coś po grecku. Ktoś mówi, że „ta przemiana jest tylko dla ludzi o mocnych nerwach”. Jednak wszyscy dzielnie chcą jej stawić czoła, najlepiej jak umieją rozwijając i podwyższając swoje uduchowienie. To budujące odczucie. Ci, którzy nie chcą, nie umieją, gdzieś giną, to trudna wiedza, tutaj pomijana milczeniem, jakby masowo znikali zabierani przez chmurę, w jakiś inny swój ponury świat.
Krążąc tam i siam trafiam do domu batiuszki (a może babuszki? wtedy pierwszy obraz byłby zrozumiały), już nie żyjącego. Pozostały tam jednak jego córki, starsza i młodsza, ta druga to jeszcze dziecko, a już przyjmuje za niego (nią?) potrzebujących. Starsza pełni rolę opiekunki, odźwiernej. Każdy może wejść i poprosić, za nic. Pokładają ufność w Bogu wobec każdej przychodzącej osoby, dobrej lub złej. Młodsza jest stale pogrążona w świadomości Boga, tak mówią i ona tak zleciła. Wchodzę, drzwi otwarte, w ciemnoczerwonym wnętrzu od razu znajduję się na szczycie schodów, z którego odchodzą na trzy strony w dół schody prowadzące do różnych pomieszczeń. Zdaje się wybrałam te na prawo albo tylko o tym pomyślałam i zawróciłam.
I znów jestem na mieście, rozglądam się za domowniczką, z początku chyba ją rozpoznaję w kobiecie obok, brzydnącej i starzejącej się, potem jej głowa w górnej połowie jakby zanika, a potem już jej nigdzie nie ma. Miasto jest na poły zburzone, pośród murów z oddali obserwuję trzech wysoko postawionych wojskowych w mundurach. Rozglądają się, pewnie oceniając stan przygotowań do klęski, czy też nadchodzącej przemiany. Jeden z nich ma twarz owłosioną, jak psowaty stwór z „Gwiezdnych wojen”, sierść barwy lila róż. Myśl, że to Chińczyk.
Ktoś obok mnie pokazuje wiadomość filmową odebraną na smartfonie. Gdzieś w świecie w jakimś mieście wyglądającym cało i zwyczajnie ludzie bawią się na ulicy, stoją samochody, dzieci biegają. Mówię, że to Izrael, że oni wcześniej wiedzieli i przygotowali się. Ktoś obok odebrał to chyba na poły wrogo, mówiąc; „Acha, no, tak”. A może powiedziałam, że ten filmik był wcześniej nagrany, i dopiero teraz jest rozsyłany?
Okiem z wielkiego wysoka widzę szeroki czarny pas zniszczeń, wypalonego albo inaczej zgruchotanego świata, ciągnie się z lewa na prawo jak ślad po gigantycznej zgniłej rzece.

Kaplica

Jestem młodą dziewczyną, która przyjechała na stałe do Izraela z jakiegoś europejskiego biednego kraju, wyrwałam się. Przyjmują mnie starannie, dostaję na początek wszystko, co mi potrzebne do rozpoczęcia życiowego prosperowania. Podoba mi się to i jestem tym mocno zaskoczona, przyzwyczajona dotąd do olewczego traktowania przez władzę. Na początek więc wrzucam ofiarny grosik w kasie jakiegoś sklepu.
Pstryk. Mieszkam już z jakąś współlokatorką w mieszkaniu blokowym w dużym mieście. Zaprzyjaźniamy się. Gdy musimy przyjąć w drugim pokoju dwie inne lokatorki. Nie podobają mi się, są dziwne. Ich oczy błyszczą tym samym blaskiem, co „nowych ludzi” z innych snów dotychczasowych. Do tego okazuje się szybko, że są podstępne i obleśne. Wciągają moją koleżankę w jakąś grę i już była bliska uwiedzenia, gdy wkroczyłam do akcji i zdecydowanie wyciągnęłam ją z ich łap. Przeraziło mnie to.
Pstryk. Coś się dzieje, atmosfera zgęstniała emocjonalnie. Przynoszą do jakiegoś starszego profesora właśnie narodzone dziecko. Leży rozciągnięte na płaskiej poduszce. Jest dziwne, to potwór. Głowa ludzka i ciałko, od którego odchodzą liczne długie odnóża jak u ośmiornicy, ale w kolorze ludzkiego ciała rasy białej, więc z ośmiornicą się nie kojarzą, a z jakąś hydrą. Profesor chwilę przygląda się niemowlęciu i nagle szybkim ruchem uderza je czymś w twarz, tak mocno, że wygląda to jakby chciał je zabić, albo przynajmniej unieszkodliwić. Z samym profesorem też się coś dzieje, z ust chce mu wyleźć podobne co u dziecka odnóże. Jest niewiele czasu. Mówi: Prędko! Do kaplicy!

Nowi

Ponure, diaboliczne, wstrętne sny, wałkujące sprawę „nowych ludzi” wchodzących podstępem i udawaną uprzejmością w łaski gościnności, zajmujących połowę udostępnionych mieszkań, karmionych i goszczonych serdecznie, aż do chwili, gdy gospodarze połapali się w ich intencjach i zimnym sercu. A nie mogąc nic zrobić, nijak ich wyprosić zaczęli ukrywać jedzenie, smażone wielkanocne ryby, a częstować ich resztkami, które ci zjadali łapczywie i bez skrępowania. Dawali się też inaczej zneutralizować, ponieważ nie chciało im się rozumieć polskiego, kultywowali angielską kulturę i angielski, zatem stawali się szybko obiektem ukrytych dla nich śmieszków. Wpychało się toto w należne komu innemu kolejki do lekarzy, a na zwróconą uwagę reagowało wściekłością, z której wychodziło poczucie władzy i charakter nowej rasy panów, psychopatycznej, sprytnej i niemoralnej. W pojazdach publicznych rozpoznawaliśmy się jednak po szczegółach, ludzie zaczęli ze sobą rozmawiać i dochodzić do podobnych wniosków, gdy tylko było ich więcej w gromadce, na co siedzący obok nowi patrzyli ze złością w oczach, ale nie mogli nic zrobić poza gestami szczerej nienawiści i zawiści. Niemniej emocja bezsilnego gniewu, postawienia pod ścianą bezprawia ubranego w szaty prawnika i zostania wyrzuconym z własnych włości była nieznośna i powszechna.
Pojawił się przy mnie czarny pies, który przybrał płaszczącą się formę kota, diabeł udający Maciusia i zastanawiałam się długo, poruszona w sercu, czy go nie nakarmić. Napił się z miseczki białego mleka, a ja rozmyślałam o tym, co powinnam zrobić wiedząc kim jest naprawdę. Wygonić go? Nie dać jeść? To był nieznośny dylemat. Gdy się napił przybrał formę podobną do wrony z białym dziobem, białą głową. Zaczęłam się modlić i wtedy kot odbiegł, ukazując swoją smolistoczarną demoniczność.

Nowi przedstawiali mi się wielokrotnie.
Dopisane później, a tak naprawdę 17 lat wcześniej. Sen z 2005 roku, października.

Weszłam do Świątyni Bożej, ogromnego, przepięknego budynku wzniesionego według wszelkich zasad Sztuki Architektury. Ktoś mnie bacznie i podejrzliwie obserwował z boku czy zasługuję, aby tam być, czy wykonuję wszelkie przepisane rytuałami ruchy. Uklękłam w drodze do ołtarza, przeżegnałam się, lekceważąc fakt, że ludzie jakby się ode mnie odsuwali. Nagle zauważyłam, że w tłum wmieszał się Jezus Chrystus tak skutecznie, że nikt go nie poznał. Spenetrował wnętrze Świątyni Doskonałości i niezauważony przez nikogo ukradkiem wycofał się ku wyjściu, a gdy już był blisko, po prostu uciekł stamtąd szybkim krokiem.

Krótkie wizyjne przebicie: wyczekująca obecność obserwującej zbiorowej świadomości kosmicznych istot z bardzo starej, zdegenerowanej moralnie i genetycznie rasy. Znam je skądinąd, są pełne znudzonego cynizmu, wstrętu, niedowiarstwa, dekadenckiego amoralizmu (nie jest to diabelska złośliwość, a całkowity zimny chłód „czystego umysłu”, manipulującego każdym aspektem życia w zgodzie z aktualnym kaprysem woli). Przypisuję im pochodzenie z gwiazdy Betelgeuse w Orionie, lecz może być to jedynie moje wyobrażenie. To rasa, którą opisałam m. in. w opowiadaniu „Zmienieni” (można je znaleźć w „Transwizjonie” wśród „Fantazmatyki”). Myśl ze snu: proste bytowanie w chłopskiej chacie na pewno im nie odpowiada, to „pieprzeni arystokraci o dłoniach w koronkowych rękawiczkach”. Nigdy nie zechcą zasiedlić ciała człowieka, który para się fizyczną pracą, nie interesują go aktualne trendy myślenia i zachowania, nie ma ambitnych obsesji luksusu i sukcesu oraz nie otacza go społeczny splendor. Generatorzy współczesnej zachodniej cywilizacji, „starzy panowie świata, architekci Świątyni”, ci, co zjedli owoc z Drzewa Życia i nie chcą, aby Adam stał się taki jak oni, gdyż wtedy staną się Przegranymi…

Na starcie

Mapa. Ukazuje archipelagi wysp, mniejszych, większych, malutkich. Nie wiem gdzie, ale na północy (góra Ekranu) znajduje się kawałek przylądka, gdzie jest ekstremalnie zimno. Na jego skraju coś się wydobywa, wysyłając tam ekipę najemnych pracowników (w tym kobiet) statkiem. Maszynownia statku musi cały czas pracować i produkować prąd i ciepło, aby nie zamarzli. Czasem dochodzi do awarii, tak jak teraz.
Patrzę Okiem z góry na zanurzony i dryfujący na boku zatopiony statek. Ratownicy przeszukują pomieszczenia mieszkalne na przylądku. Który zależnie od trzech warstw wydobywczych nosi trzy różne nazwy, podobnie do: Nowej Filadelfii, Nowej Kaledonii itp. W jednym z nich znajdują humanoida okrytego zasłoną z dziurkami na oczy. Zamarznięty, martwy. Oczy ma otwarte, duże, czarne, a skórę w kolorze nieba. Z dalszych pomieszczeń wraca grupa penetrujących ludzi, coś tam jest niepokojącego, choć nic złego im się nie stało.
Zastanawiam się, jaki rejon Ziemi pokazała mapa? Zaraz ukazuje mi się mapa kartograficzna z zaznaczonym terenem Antarktydy na dole. Zaraz jednak widzę drugą, w lewym górnym rogu Ekranu, ta pokazuje Arktykę, widzianą od góry.

Pstryk.

Izrael, panuje dość ponura i zgęstniała atmosfera, szarość. Niby wszystko wygląda w miarę normalnie, otwarte lokale, puste ulice miasta, relacjonuje mi to Irańczyk w Polsce, ale młodzi ludzie wszyscy są zmobilizowani i dostają dzienną rację żywności za 1 szeklę. Rząd utrzymuje w tajemnicy fakt zupełnego braku pieniędzy na pokrycie kosztów żywienia, najpilniejszych potrzeb, aby nie wywołać paniki. Tymczasem skądś z północnego-wschodu ma go na muszce jakaś potęga nuklearna, gotowa wystrzelić pocisk atomowy w każdej chwili. Narasta tragiczne, mrożące krew w żyłach napięcie.

Pstryk.

Znajduję się w szkole po kilku miesiącach nieobecności. Sala na piętrze niedużego jak na szkołę budynku. Kręcą się licealne koleżanki i nieznane nauczycielki. Mówię, że zaczynam znowu się uczyć. Dotąd „robiłam w rolnictwie”. Koleżanka z ławki pożycza mi zeszyt z algebry do przepisania. Całkiem sporo lekcji ominęłam i ciekawe, czy coś z tego zrozumiem?
Opowiadam wszystkim swój sen o Izraelu, że coś strasznego tam się wydarzy. Demonstruję sama rozkrzyżowanego jak Jezus człowieka wiszącego na wielkim czarnym krzyżu na ścianie. Do tego brakuje wody. Jedyna studnia nakryta jakąś płachtą z góry i zabezpieczona jest pod ochroną. Widzę małe stworzenia z otwartymi gębami, może rodzaj pierwotniaków czy bakterii, potem demoniczne twarzyczki istot z cienia gotowych wskoczyć w nasz świat, gdy tylko dany będzie sygnał startu i portale się otworzą.
Chcę zejść na dół i wyjść ze szkoły, ale zakręcające spiralnie schody są jakieś dziwne, jakby zawieszone w powietrzu siłą grawitacji. Na ostatnim stopniu para starych ludzi, babka na plecach starca (ponoć stara nauczycielka i szkolny cieć), przypadkiem wsparła się laską o jego krocze, ten ma orgazm i trzęsie się, babka udaje zgorszoną. W końcu wchodzą na piętro, ale stopień na którym stali okazuje się cienką deseczką. Boję się na nią stąpnąć i słusznie, bo zaraz łamie się sama na moich oczach. Odległość do następnego stopnia jest na tyle duża, że nie ryzykuję skoku nad przepaścią. Za to staruszek żwawo i zręcznie wskakuje na ów stopień, pokazując, że się da.

Pstryk.

Trans. Ktoś za moimi plecami od strony lewego ramienia, jęczy, płacze w zupełnej rozpaczy. Usiłuję zobaczyć kto. Postać jest brązowawa, jakby w wężowej skórce, ale ludzka. Mówi bełkotliwie: Ślu… może: ślub, a może – śluz.

Strudnienie

Na niebie wysoko stoi w miejscu ciemny warczący helikopter i coś rozsiewa, szary pył czy gaz, nie zważając na obecność ludzi i zwierząt na zewnątrz. Helikopterów jest więcej i robią to nie pierwszy raz. Chowamy się przed opryskiem gdziekolwiek. Jestem wysokim młodym mężczyzną, wpadam do garażu, a właściwie drewnianej szopki skleconej z desek, nieszczelnej i z wielkimi szparami. Niewielka ochrona, ale przynajmniej na głowę nie spadnie.
Pstryk.
Poczekalnia w przychodni zdrowia lub jakiejś zabiegowni. Na krzesłach siedzą korpulentne starsze pańcie o dość prostej, ale miejskiej (no, podmiejskiej) prezencji. Rozmawiają ze sobą konfidencjonalnym tonem, pochylając się sobie do ucha. Wchodzi mężczyzna z opatrunkiem na lewym oku, który nasiąkł jakąś nieprzyjemnie wyglądającą ropą, nie odzywa się, staje w kolejce, nikogo nie dziwiąc ani nawet nie interesując swoim widokiem. Z rozmowy wynika, że rząd zakazał korzystania z internetu każdemu, kto się z nim nie zgadza, panuje ostra cenzura. Tymczasem… – paniusia zniża głos – mąż mojej znajomej pracuje w Falenicy i mówi, że oni…
Pstryk.
Obrazy niedużych pojemniczków, mogą w nich być kremy, maści, może jakieś suplementy. Zóm na nazwy firm, nawet dawały się przeczytać, ale brzmiały zagranicznie, obco i nic nie zapamiętałam.
Pstryk.
Rozmawiam z podstarzałą kobietą uczącą prywatnie dzieciaki i rozprowadzającą jakieś preparaty w/w typu. Denerwuje ją coś: czemu użyli takiej dziwnej miary? Nie można w centymetrach? Pyta mnie co znaczy słowo poies (lub podobnie) po francusku, odpowiadam, że bez słownika nie pamiętam, może palec? To pewnie miara wielkości opuszka palca, ale czemu w takim razie nie zwykły cal? zastanawiam się także. Kobieta ma kłopot z przetłumaczeniem opisu leku, ale nie prosi o nic więcej, choć pewnie by chciała. Jest milcząca i mocno zamknięta w sobie.
Pstryk.
Morze. Na horyzoncie wielkie wzniesione śnieżnobiałe bałwany, może to fale, może mgła, bo dziwnie bąblowato wyglądają, są okrągłe i rozchodzą się na różne strony, czyżby coś wybuchło na dnie morskim? Długi ciężki okręt tonie w jednej chwili idąc jak kamień na dno.
Pstryk.
Przygnębiona trudnymi niewymownie czasami oglądam na jakiejś zaludnionej sali film na ekranie telewizora ze starych dobrych czasów. Film przeszedł przez cenzurę, nie zawierając żadnych niepożądanych treści, a jest kultowy, piękny, każdy ruch aktora, kwestia czy tło są spijane przez widzów po raz setny z taką samą uwagą. Obudziłam się mocno przygnębiona, prosząc kaskadę o pomoc w podniesieniu nastroju. Po chwili zasnęłam i prześniłam ten sam sen dokładnie ze szczegółami, które w poprzednim były pominięte i te szczegóły były radosne, podnoszące na duchu.

La paie lub la paye oznacza po francusku zapłata, wypłata, płaca (a nie palec ani żadna miara, co można jednak rozumieć jako zapłata umówionej wartości z ręki do ręki)

Jowisz strzela

Jakaś fabularna opowieść, czytam ją na stronicy książki, drukowaną, gdy mówię zdumiona, zastanowiwszy się nad jakimś słowem tej starożytnej historii: Słuchajcie, on… wystrzelił…! Po czym patrzę w okno i widzę planetę Jowisz na niebie, z której wypada potężny piorun, strzela tak głośno, że zamieram ze strachu o przeżycie i budzę się na jawie.
Zapewne to o błyskawicy od krańca do krańca, przedzielającej niebo.

W kolejnym śnie widziałam stół zastawiony zapakowanymi i poporcjowanymi przysmakami i słodkościami, w rodzaju bakalii, orzeszków i innych wytworów tego typu. Obok znajoma, która odkryła swoje żydowskie korzenie. Próbuję coś z zestawu, widzę miałki cukier zabarwiony różowo o smaku truskawek. Wypluwam, wydaje mi się podejrzany. Inni jednak to jedzą, myślę o truciźnie umoczonej w truskawkach. I znów Nostradamus.