Mieszanie językami

Z dłuższych snów pamiętam jedynie jakichś małych chłopców w wodzie sadzawki, przytulonych do skałek, dwóch naprzeciw siebie, bardzo szczupłych, nagich, kojarzących mi się z czasami starożytnymi, pogańskimi i sylfami, obaj trzymali swoje czerwone języki daleko wysunięte na zewnątrz. Siedząc nieruchomo w wystudiowanej pozie.

I jeszcze wyraźne obrazy starego na poły zatartego medalionu kogoś z rodu królów duńskich. I starego, pomarszczonego George`a Buscha o pociemniałej skórze (wysoka sylwetka i karnacja podobne do Obamy) napuszczającego na siebie przywódców Europy. W tle obserwowałam przechadzającą się spokojnie wokół jakiejś obmurowanej posiadłości Merkelową i w pewnej odległości za nią jej męża. „Busch” imitował palcami zwężony pysk i ruchy języka wężowego, mówiąc mi coś poufnie na ucho o jej złych intencjach. Śniłam jakimś przywódcą polskim, neutralnym i zdziwionym bardziej, niż poruszonym podsuwanymi rewelacjami.

Zaginięcie

Przed snem odsłuchałam filmiku Atora o tajemniczym zniknięciu 5 facetów z pewnymi defektami umysłowymi w USA w 1977 roku, których odnaleziono na wiosnę zupełnie gdzieś indziej, a ich samochód w głębi lasu. Żyli jeszcze około 3 miesięcy w odludnym turystycznym baraku. Śniłam tę sprawę, choć zorientowałam się po obudzeniu i większość akcji mi znikła z pamięci.

Jestem na łące i patrzę z kimś obok na jezioro, jakąś wodę, gdzie przy brzegu gromadzą się białe duże ptaki, może łabędzie albo czaple. Pojawia się nagle zielonkawy samochód, które unosi się w powietrzu. Obniża się nad ptakami nieco skośnie, przodem auta bardziej, niż tyłem i porywa jednego z nich. Mówię, czy myślę z przestrachem: Zwierzęta od tego umierają!

Potem biegnę wąską żwirowaną dróżką przez jakiś leśny ostęp, widzę bardziej swoje nogi i dróżkę, niż pobocza. W pewnych odstępach leżą na dróżce porzucone pojedyncze monety, rozpoznaję 2, potem 5-złotówki. Jakby ktoś znaczył szlak. Nie interesują mnie, a może nie zwracam na to uwagi. Odstępy między monetami są coraz krótsze i coraz to więcej leży ich razem, po kilka. Spotykam jakąś dziewczynę, jestem młodym mężczyzną i także nią. Widzę ich zaraz Obserwatorem. Rozmawiają, jest im przyjemnie, w końcu dochodzi do seksu, ale ręcznej stymulacji, najpierw ona jego, potem on ją.

Nagle wyjeżdża z pobliskich wrót fermy wielki ciągnik, farmer naciska gaz do dechy i rwie na pole jak rakieta, z lewa na prawo, robiąc dość niebezpieczny zakręt. Odsuwamy się w lekkim popłochu, farmera to nie obchodzi. I zdaje się natychmiast znów pojawia się zielonkawe fruwające auto.

Potem już tylko obrazy hipnagogiczne, dość niewyraźne, mogłam coś przeoczyć lub przeinaczyć: kilku mężczyzn w jakimś wnętrzu, coś jedzą. Jeden ma na głowie wielką gadzią głowę, zdejmuje ją, jak czapkę z papieru. Jego prawdziwa głowa wydaje się dziwna, łysa i sztuczna, jak u cyborga, całkowicie czarne oczy. Odchodzi w głąb ekranu.

Widzę po kolei twarze zmarłych mężczyzn, spokojni, łagodni jak dzieci. Ktoś ogląda ich dokładnie, pewnie po odnalezieniu, bo jednego to tylko szczątki dość makabryczne. U jednego jest coś dziwnego w głowie, odczuwam to jako szyszynkę, czy jej transformację albo zanik.

Obraz łóżka po prawej, nieduże wnętrze, a w nim obok zwierzę, podobne do sarny lub kozy, brązowa sierść. „Koza” beczy patrząc na łóżko, nie słyszę, ale widzę otwarty pysk. Z coraz większym strachem, bo coraz bardziej szczerzy zęby.

Leżący mężczyzna, może śpi, może umiera, nad nim unosi się biały woal jego bliźniaczego astrala połączony z ciałem czubkiem głowy.

Drżenie

W środku nocy obudziło mnie dwa razy coś jak nagłe tąpniecie podstaw domu, już to kiedyś miałam, na pograniczu snu i jawy, więc trudno rozpoznać skąd dźwięk i fala się bierze. Jakby wylewka na tarasie pękła, albo tym razem trzasnęło coś w kaflowym piecu. Budzę się z tego nagle i pytam, czy coś się dzieje, ale wszyscy śpią. Pewnikiem, coś nadchodzi.

Hipnagog: duży ciemny, widziany w połowie na pierwszym planie, u dołu ekranu snu, bardziej od strony lewej koronawirus z długimi sztywnymi wypustkami.
Wyskakująca z jakiejś cieczy na wierzch duża czerwona plastikowa butelka. Myśl: glikol w szczepionkach.

Za dnia przyszła wiadomość o śmierci dwojga osób w sile wieku z dalszej rodziny, na kowid.

Biały żerca

Filmik o starych kamiennych posągach, wykopywanych z ziemi na południowym Podlasiu natchnął mnie, aby zapytać, czym były w istocie te „kamienne baby”, jak je teraz zwą. Legenda opowiedziana przez miejscową kobietę, o zamienionej w kamień pannie młodej zaklęciem matki, nie chcącej pozwolić na ślub z biednym chłopcem wydaje się mieć w sobie zaczyn symboliki Demeter i Persefony, odchodzącej na pół roku w podziemia, czyli kultu Matki i Córki.

Zadałam sobie przed snem pytanie czym są te pozostałości. I ukazał mi się biały, jak światło starzec ze słowiańskim wąsem, tak lekko zakręconym na końcach. Pochylający się z lewa na prawo, czyli ze sfery subtelnej ku rzeczywistości. Widziałam już w snach Dadźboga z wąsem białoruskim i jakichś ukraińskich bohaterów z ukraińskim zarostem, ten zapewne był wąs lechicki.
Moim zdaniem to posągi żerców słowiańskich, naszych przodków czczących słońce pod postacią krzyża. I jakieś postacie z niego przybywające, może uważane za pra-ojców. Zapewne zostały ukryte przed zniszczeniem, lub ciut zamaskowane i przerobione, aby mogły przetrwać w czasie brutalną „chrystianizację”. Jako obietnica powrotu po czasach podziemnych ciemności.

Ogień

Odwiedzam Jerzego na jego ziemi w dawnych Prusiech. Jest wieczór, pole przy drodze zarośnięte chaszczami, niedaleko przed nami betonowe ogrodzenie starego ogrodu. Już tu bywałam, ogarniają mnie miłe wspomnienia. Poza tym Jerzy jest Martą, mieszkającą na swoim niemieckim pograniczu. Gdy zbliżamy się do ogrodzonego rogu owego ogrodu, w którym rosną wysokie, stare, połamane, zaniedbane drzewa i gąszcze, zauważam w samym rogu jakąś niedużą postać, skrywającą się za liśćmi.
Przyglądam się uważnie, postać wydaje się realna, ale jest szarawa jak duch. To mały chłopiec, najwyżej dziesięciolatek. Wpatruje się we mnie wielkimi niebieskimi oczami na wychudzonej twarzy. Upewniam się, że to duch, więc zaczynam egzorcyzmy.
Chłopiec lekko panikuje i jakby słabnie, nie jest zły, ale nie odpuszcza. Ja też nie. Robię to dla Marty, która tu przecież mieszka.
Udaje mi się odesłać szczęśliwie chłopca do nieba, ginie w obłokach. Nagle zbiega znów w dół, tym razem zmierzając do swoich przyjaciół, rówieśników, żyjących niedaleko jako głodne duchy. I tam ich karci, to ciągle małe łobuziaki, dzieci wojny. Nakazuje im się poprawić i szybko zabiera ze sobą do góry. Przyglądam się temu z zadowoleniem.
Teraz zaczynam widzieć obserwatorem z dalekiej perspektywy – zaciekłe walki partyzanckie toczone gdzieś w krajach Ameryki Południowej. Słyszę, że rewolucjoniści uznali, że latający wokół Ziemi kulisty satelita zbiera informacje o nich i grozi atakiem. Widzę, że wystrzelili w niego rakietę i patrzę jak ognista kula wpada do morza gdzieś daleko, na drugiej półkuli. Podnosząc ogromne fale.
Wtem wychyla się z nieba chłopiec i dobiega mnie dramatyczny okrzyk: Dają ogień! (lub tak jakoś, może: Dalej ogień…). To ostrzeżenie budzi mnie mocno poruszoną lękiem przed pożarem.