Gęsia robota

Tę historię muszę opowiedzieć wracając do snów z wiosennej nocy zeszłego roku. Nie zamieściłam ich na bieżąco, bo czegoś nie rozumiałam. Jednak wyjaśnienie sprawy niedawno nadeszło samo w życiu i we śnie. Zatem wpierw cofam się w czasie, żeby podzielić się opowieścią.

20 kwietnia 22. Po długiej bezsenności pojawiły się Usta, na krótko, i jakieś białe wirujące plamki, z których wynikł nagle obraz umierającej starej kobiety, przewijanej, odwiedzanej przez bliskich. Ktoś starszy z boku wybuchnął płaczem, jakaś nieduża postać kobieca obcałowywała ją w łóżku tuląc się, ostatni raz. Pojęłam, że umiera pani Ela, była właścicielka naszego siedliska, od kilku lat rezydentka domu starców.
Weszłam głębiej w sen i znalazłam się naprzeciw niej. Uśmiechnięta, przygarbiona wiekiem stała przede mną, odwiedzając stare kąty. Jednak w trakcie rozmowy szybko młodniała w oczach, aż do wieku około 30 lat. Pomyślałam, że była kiedyś silną, roztropną, całkiem wysoką dziewczyną.
Korzystając z głębszego transu i wyraźnej wizyty w zaświatach zapragnęłam ją rozpytać o przyszłość, czy jesteśmy tutaj bezpieczne w razie eskalacji wojny na wschodzie.
Najpierw ku mojemu zdziwieniu zwróciła się do mnie per Gąska, co natychmiast sprostowałam. Choć jednocześnie myśląc, że przecież kilka lat temu odwiedzała mnie rowerem i widziała, że hoduję dożywotnio ulubioną białą gęś, którą nazywałam Gusią, może stąd miała skojarzenie.

– To kim ty jesteś? – przestała mnie wtedy poznawać i zajrzała w swoją pamięć. – Aaa, nasi mówili na ciebie Gestapo, to ty!

Byłam zdruzgotana, jak to? Dlaczego? Ona jednak na hasło wojny zobaczyła przeze mnie kogoś innego, z czego nie zdawałam sobie sprawy.
Traktowała sprawę lekko. Odpowiedź padła w obrazach wyciągniętych z jej pamięci i czasów II wojny, które przeżyła tu gdzie teraz mieszkam.

– W razie czego trzeba będzie się chować w jakichś piwniczkach, ukryć tam coś na zapas… – powiedziała, a ja dla ilustracji widziałam poprzednie swoje obejście z innej wioski, a w nim murowaną komórkę z podpiwniczeniem, gdzie stał kiedyś piec. Kryła się tam jakaś kobieta w razie niebezpieczeństwa, podobna do młodej Eli.

Znalazłam się nad brzegiem rzeki, czy może jeziora, o którym wiedziałam, że dawniej wody tu było więcej. Po drugiej stronie widać było jakąś miejscowość. Tu gdzie stałam była wąska ścieżka na porośniętej skarpie wzdłuż brzegu. Nagle wynurzył się z jakiejś przybrzeżnej głębi wielki rybny stwór, wielkości delfina, dość groźny, wyglądał na drapieżną rybę, ale nie do końca, otworzył groźnie paszczę z długimi cienkimi i brzydkimi zębami. Nieco się przelękłam, ale on szybko, jakby spłoszony zanurzył się i pomknął ku przeciwległemu brzegowi. Głos śnienia, a może pani Eli powiedział mi, że skrywa się tu już pięćset lat, a może dłużej.

Ha, to już mogło dotyczyć moich prapra-przodków po mieczu. Ale musieliby mieć potężnego egregora, żeby tyle przetrwać na rezydenturze, nie pasowało. Zagadka goniła zagadkę.
Obudziłam się i po chwili zasnęłam. Teraz pani Ela, znów „w starej formie” przyprowadziła do naszej chaty moją babkę! Pomodliłam się za nie jeszcze we śnie.

Powyższy sen nie opuszczał mojej pamięci zwłaszcza dlatego, że jak zaraz zdobyłam języka, pani Ela miała się dobrze i dzwoniła czasem do swych koleżanek z pozdrowieniami. Nic nie wskazywało, że rozmawiałam rzeczywiście z duchem. Jednak minęły miesiące i najpierw w dzień wigilijny odszedł w zaświaty mój dziesięcioletni gąsior. A ja we śnie dostałam szeptuńską specjalną gęsią łapkę do błogosławienia. Przynajmniej imię się wyjaśniło.

A w dzień sylwestrowy na koniec roku gruchnęła wieść, że zmarł papież Benedykt. Niewiele mnie to obeszło, acz śledzę sprawy Kościoła, już ze względu na przepowiednie, które studiuję, nie tylko na wiarę. Dużo bardziej dotknęła mnie druga wiadomość. Bowiem też tego dnia albo zaraz następnego, tak jakoś, po krótkiej chorobie, zmarła pani Ela.

3 i 4 stycznia zwidział mi się kilka razy za plecami w nocy i tuż przed przebudzeniem papież Benedykt! W czarno-niebieskich barwach, raz w stylu głodnego ducha. Albo był wystraszony, lekko spanikowany.

Odbył się pogrzeb jednego i drugiej prawie jednocześnie. Nagle zrozumiałam skąd wzięło się w tamtym śnie gestapo. Benedykt jako Niemiec pamiętający II wojnę zetknął się z pamięcią przedstawicielki narodu, którego kazano mu nienawidzić. Być może był to jakiś jego zadawniony i skrywany duchowy problem.

Po pogrzebie 5 stycznia opadły mnie nocą duchy. Najpierw pani Eli. Znów wróciła pamięć II wojny. Śniłam nią. Spadł nagle pocisk w pobliże i rozerwał się z hukiem na polu przed chatą. Panika. Słyszę bełkot umierającej starej kobiety, a w nim słowa:

– 5 minut… uciekać… pamiętajcie… Rozumiesz?

Jakaś starsza kobieta pochylona obok niej potakuje. Tak, słyszy i rozumie. Ale umierająca jest już duchem gdzie indziej.

Rozlega się paniczny pisk młodej dziewczyny gdzieś z podwórza (mam wrażenie że kogoś z rodziny albo sąsiedztwa) i miarowy chrzęst nóg nadciągającej dzikiej hordy ze wschodu.

Obudziła mnie ta panika, chwila drzemki, hipnagog: wchodząca ostrożnie z pokoju jadalnego moja stara parchata kotka. Ha, czyli jeszcze ktoś dawny miejscowy głodny się przyplątał, korzystając z przejścia! Trudno, wróciłam do przytomności i odmówiłam setkę wiecznego odpoczynku za zmarłych.

Chyba niewiele to pomogło. Albo raczej tak, jeśli chodzi o duszę pani Eli i jakiejś błąkającej się dawno miejscowej osoby. Jednak byłam na fazie zaświatowej i przyciągnęłam kolejnego ducha, chcąc nie chcąc.

Pojawił się nieznajomy w średnim wieku mężczyzna przesiadujący na brzegu rowu, wprost na trawie, żujący ciągle w ustach coś w rodzaju białej gumy do żucia. Miał smętny i zblazowany wzrok. Poczułam jego zamiar przyssania się, więc chcąc nie chcąc zaczęłam go odprowadzać. Wyszłam z nim dalej na pole i wskazałam na niebo.

– Leć tam, do Boga!

Stał zdezorientowany, więc stojąc jakoś dziwnie malutka pod jabłonką przy drodze sama zaczęłam robić ramionami jak skrzydłami. I nagle uzmysłowiłam sobie, że jestem w ciele gęsi! Ach, rzeczywiście „tam” jestem Gąską, jak nazwała mnie pani Ela. Poleciałam nawet wysoko w górę, aby pokazać mu drogę. Odleciał w kierunku dziury w niebie, którą mu wskazałam. Znikł.

Została mi w ręku buteleczka jak po lekarstwie z tym czymś, co przeżuwał w środku. Emanowała dziwną intensywną energią.
Chciałam ją natychmiast wyrzucić do kosza, ale nie mogłam go w pobliżu znaleźć. Dopiero, gdy się ocknęłam świadomie wymyśliłam i wyobraziłam sobie rozdroże dróg, na którym to coś wylałam z buteleczki i zakopałam dołek. Tak w stylu podlaskiej szeptuchy.

Ponad tydzień później doszła mnie wieść o niespodziewanej śmierci tutejszego znajomego, rozpoznałam go w odprowadzonym. Ciekawe jest to mijanie się w czasie. Mam przyspieszenie jak z teorii względności!

Jeszcze na koniec. Skąd wzięła się gąska? Ano, hoduję niektóre sztuki dożywotnio, jako maskotki podwórkowe na pamiątkę ostatniego za życia snu mojej umierającej mamy. Była nim bardzo poruszona i uszczęśliwiona. Śniła, że na podwórze zleciało stado białych gęsi domowych i wołały ją do lotu z nimi. Były pełne radości. Kolejnej nocy zmarła.

Orędzie

W noc 19 grudnia zeszłego roku.
Wchodzę w trans i słyszę głos naszego obecnego prezydenta, ćwiczy najwyraźniej jakieś przemówienie. W tle odzywa się jego żona, więc rzecz toczy się prywatnie. Prezydent ogłasza narodowi konieczność wszczepienia wszystkim obywatelom czipów. Powtarza jedno zdanie z przemówienia, poprawiając jakieś słowo i ton, na co odzywa się żona.
– Co będzie, gdy wszyscy tego nie zrobią? My ich wtedy nie znajdziemy, nie wykryjemy i oni nas zabiją!
Jest spanikowana. Prezydent ją ucisza, usiłuje jak najlepiej wypełnić swoje zadanie.
Budzę się sama z lękiem, co będzie jak do mnie ten przymus przyjdzie?

Gnojówka i piwo

Niedawno jakiś stary ksiądz z zaokrąglonym brzuszkiem mówi mi rymowankę. W treści to, że najpierw 10, potem 7 razy trzeba do uzdrowienia. Sądzę, że mówi o modlitwach.

Dziś w nocy, nie mogąc zasnąć odmówiłam 7 kółek mantr, z ciekawości co będzie. Podczas ostatniego znalazłam się w miejscu nieokreślonym, niby na rynku rodzimym, ale jakoś tak innością pachnącym. Rozmawiały ze sobą dwie panie z wyższej klasy społecznej, przyjaciółki, których już doroślejące dzieci zaczęły naukę na uczelni gdzieś zagranicą. Otóż syn jednej z tych kobiet zakochał się w córce drugiej. Ponoć spotykali się oboje w jakichś skrytych warunkach, pod trawnikiem [poniżej 3 zielonego poziomu, czyli w znanej nam przestrzeni materialnej], całkowicie poza oczami otoczenia. I ich oboje to wciągnęło. Panie uznały ten sposób za prawo do przygody młodości, ale jako matki zapragnęły sprawdzić jak to jest, co się czuje spotykając się z kimś pod trawnikiem.
Takowy sztuczny trawnik leżał w rynku właśnie, rozciągnięty wokół przystanku autobusowego, który w moich snach pełni rolę przejścia 5/6. Wsunęły się obie pod niego, korzystając z faktu, że nic tędy akurat miało nie przejeżdżać [rozkład jazdy jako daty cyklów i wydarzeń].
Potem wyszły i ruszyły przed siebie polną drogą, był słoneczny dzień, okolica całkowicie pusta, wśród pól. Mijały jedynie słup trakcyjny. Jedna zaczęła nagle temat szczepień. Nazywała iniekcje „s*c*epionami” i zdziwiłam się trochę, że manifestuje emocje grup anty-. Musiała pod tym trawnikiem trafić w takie warunki. Jednak ich głosy zaczęłam słyszeć przerywane, zakłócane w prawym uchu, trzaski zagłuszały całe wyrazy, tak że sens całej rozmowy mi umknął. Jedynie dopadło mnie spokojnie ostatnie słowo jednej z pań. „To rak”.

Potem znalazłam się w łóżku rodzinnym jak w dzieciństwie, koło mnie z brzegu kładł się ojciec. Dotknął mnie poufale w pierś, ale odebrałam to jako gest erotyczny i mu się wymknęłam. A to było wskazanie na czakrę serca, przez którą się z Nim skontaktowałam. Mówił o zdrowiu w szerszym sensie niż tylko moje własne. Na ekranie telewizora [kontakt z Najwyższym] obok widziałam człowieka pijącego ze szklanego kubka coś, co wzięłam za ciemnoczerwony sok buraczany czyszczący krew. „Ale ci, których na to nie stać piją gnojówkę i piwo” – ojciec dodał coś, co mnie zdziwiło i zastanawia. Zaraz po obudzeniu się pomyślałam: A jednak zadziałało!

Nad ranem znalazłam się pośród sporej gromady ludzi pędzonych przez żołnierzy polem. Nad głowami przelatywał z hukiem wojskowy, wielki srebrzysty helikopter. Skryliśmy się pod namiotowym dachem rozciągniętym przy drodze nad jakąś strugą, aby nie widziano nas z góry, była chwila wytchnienia. W tłumie dojrzałam Irenę Jarocką [i-królowa Jara, czyli zielona], do której podeszłam, mówiąc że jestem z Piotrkowa, gdzie oglądałam jej występy, więc jakby ziomalka. Chwilę rozmawiałyśmy, ale znikła wśród innych. Ktoś mnie poczęstował słodkim chrupkim batonikiem, jadłam, mimo że przypomniało mi się, że mam uczulenie. Komuś one nie smakowały i oddał mi swoją część, też zjadłam. Jakiś staruszek leżał dość bezwładnie na brzegu strugi.
Nagle pojawił się żołnierz francuski, aha, to było więc wojsko francuskie. Spenetrował świeżo wybudowaną studzienkę kanalizacyjną prowadzącą gdzieś w głąb pod ziemią, po czym kazał się nam szybko ładować do ciężarówki, która właśnie podjechała.
Już odjeżdżaliśmy, gdy pojawiły się skądś dwie postaci, może wypełzłe z owego kanału, i usiłujące jeszcze wsiąść za nami do ruszającego już pojazdu. Nie zatrzymaliśmy się, a wręcz oboje dostali serię pocisków od naszych strażników. Kobieta z roztrzaskaną głową upadła bezwładnie od razu, ale mężczyzna pełzł szybko za nami dalej. Mimo że połowa jego ciała została odstrzelona, twarz roztrzaskana, pracowały głównie ręce wlokące za sobą tułów w zakrwawionej koszuli. W końcu po kolejnej serii zamarł. Poznałam, że musiały to być cyborgi.