Sny dzieją się w swoim tempie i opowiadają jakieś swoje sprawy. Załączam trzy z nich połączone (lub nie) pojawianiem się symbolicznych postaci sygnifikujących pełnię boskiej mocy, którym świadomość przypisuje diabelskie i minusowe właściwości. Zimno i spalone kości, strach i cień są zjadane, podgrzewane i rozpuszczane, bądź uświadamiane, czyli przyswajane i włączane w psychikę bez strachu. Problemy dwóch dalszych snów są wzięte z życia innych. W trzecim rozpoznaję Céline Dion, która wystąpiła w roli mojej siostry. Tak oto mój Saturn wciąż mierzy się i daje przekształcać Plutonowi.
25.08.23 Patrzę z pozycji swojego łóżka w kierunku drzwi na taras, są szeroko otwarte z obu stron. Tuż za progiem siedzi na ławeczce dwóch mężczyzn. Ten po lewej – młody, małomówny, dobry. Drugi więcej mówiący, zwrócony profilem ku swemu towarzyszowi, uśmiechnięty sympatycznie, acz myślę o nim, że to diabeł. Zauważam jego dziwną nienormalnie wielką krętą lewą stopę – jakby jedyną – nakrytą w większości płaszczem czy długą szatą. Kojarzy mi się z wężem i postacią Abraxasa (ale to już po obudzeniu, we śnie głównie z wężem). Obaj dyskutują na temat głębi moich oczyszczających się oczodołów i co tam w zamian umieścić (?).
[Wikipedia] Abraxas to określenie Najwyższego Bóstwa w mitologii perskiej i gnostyckiej. W hellenistycznych dokumentach poświęconych magii słowo Abraxas pojawia się jako przykład magicznej logiki i synonim pełni. To również symbol siedmiu (znanych w Starożytności) planet oraz siedmiu stopni oświecenia człowieka. W czasach wczesnego chrześcijaństwa słowo to było równoznaczne z „nasz Ojciec”, „Pan zastępów”, a zatem utożsamiane było z imionami Mitra i Jahwe. Później chrześcijanie zaczęli widzieć w nim demona, albowiem Abraxas, jednocząc w sobie wszystkie aspekty świata, sprzyjał unifikowaniu opozycji (także moralnych).
31.08 Był jakiś powtarzający się nader rzadko proces, prastary cykl czasu. Pojawiał się wtedy ogromny smok, potwór wyłaniający się skądś z południa i zabierał ze sobą w nieznane, przemieszczając się z prawego dolnego rogu ekranu snu do lewego górnego. Mówiono, że to służy jakimś cudom.
Moja chora matka postanowiła oddać się mu. Wyszła z mieszkania, gdy miał przechodzić. Stanęła ufnie i spokojnie na wzgórzu, a ja patrzyłam na nią zza szyby w drzwiach. Obrócona profilem w lewo miała duży wystający brzuch, jakby w ciąży, ale ja myślałam o raku, bo była w stroju, jaki miała na sobie na swoim ostatnim zdjęciu przed ujawnieniem się choroby.
I pojawił się, nadszedł. Chwycił ją łagodnie i uniósł. Był szaro czarny, nie smolisty, pokryty korą jak drzewo, w ogóle przypominał mocno wygięty u dołu w łuk konar gigantycznego drzewa. Przestraszyłam się, zamknęłam drzwi mieszkania od wewnątrz i zasłoniłam okna zasłonami. Tymczasem po jakimś czasie matka zapukała do nich. Wróciła! Zdumiona i zawstydzona otworzyłam je przed nią. Nic nie powiedziała, ale wiedziałam, że pomyślała, iż nie zachowałam się jak kochająca wierna córka, zwątpiłam, że wróci.
Potem spotkałam w sali domu kultury, gdzie trwała jakaś wystawa eksponatów i było dużo ludzi, znajomą tłumaczkę angielskiego. Zdążyłam jej powiedzieć, że śniła mi się jej [!] matka i że to było bardzo ciekawe. Umówiłyśmy się na spotkanie u niej, bo orzekła, że w mieszkaniu ma jakieś pamiątki po niej, musiałam jeszcze sprzątnąć pewien eksponat, który akurat oglądali widzowie. Był to matczyny garnek z mlekiem (?), który postawiłam wprost na drewnianym blacie szafki, aby odmarzł ze śniegu, bo blat był podgrzewany jak kuchenny. Potrzebowałam na to trochę czasu.
Kiedy weszłam do mieszkania tłumaczki gdzieś na piętrze tego dużego budynku, okazało się, że miała dwóch synków i była czymś zajęta. Poprosiłam ją, aby opowiedziała mi o swej matce. Tym razem jakoś się nie kwapiła do wyjaśnień. Kombinowałam, że musiała w takim razie umrzeć w jakichś tragicznych okolicznościach, w wypadku albo może morderstwie, nie chciałam być niedelikatna. Pokazałam jej mapy Europy, mówiąc, że w transie ujrzałam, że w południowo-zachodnim kącie Francji (Prowansja?) i tak samo na południowych wysepkach angielskich (na mapie kształt wyspy Angielskiej był inny, większy, z bardziej urozmaiconym wybrzeżem łączącym ją jakoś z niderlandzkimi rejonami kontynentu) zachował się przekaz i starożytna energia sprzed 7000 lat [biblijny cykl Stworzenia]. W końcu, gdy chłopcy zajęli się zabawą tłumaczka przyniosła mi na małym talerzyku dwa-trzy ułomki czarnej, jakby spalonej w ogniu kości. Była to pamiątka po jej matce. Zamiast jednak dać mi je do zbadania wzięła je nagle w palce i schrupała.
7.09 Świat zamknięty w wielkim budynku, w mieście Łodzi [Holi-łódź, złuda Ludzka Lucka]. Rozglądam się ciekawie, dużo ludzi, różnorakich pomieszczeń, zajęć, i gubię gdzieś siostrę. Tymczasem za pół godziny ma odjechać o 22.20 ostatni autobus do domu. Pośpiesznie zaczynam jej szukać, może jakimś cudem zdążymy. Ale zaczynam się błąkać, w końcu pomaga mi życzliwie młody chłopak o roli i usposobieniu dobrego harcerza. Sprowadza mnie na dół, gdzie spotykam w końcu zgubioną, ale jest już za późno. Postanawiamy przenocować gdziekolwiek i odjechać pierwszym porannym autobusem, o 7 godzinie. I tym razem siostra mi ginie. Poszła jeszcze na zakupy i znalazła sobie miejsce na sen gdzieś dalej. Postanawiam poszukać jej rano.
Gdy leżę w grupie jakichś ludzi podchodzi do nas starannie ucharakteryzowany stary mężczyzna z szerokim uśmiechem. Trzyma w ręku palącą się świecę jakby z wosku, ale kapią z niej wydłużone krople podobne do oliwy. Śmieje się, wyraźnie chce kogoś pobłogosławić i wybrać spośród nas. Podchodzi do mnie, z naprzeciwka i dalejże wymachiwać tą świecą tak zamaszyście, że „oliwa” kapie wprost na mnie i oto „namaściła” mnie. Pozwalam mu na to „błogosławieństwo”, ale chwilę potem wstaję i robię przed jego twarzą nieduży znak krzyża. Od czego zaraz zmniejszył się, szeroki uśmiech sukcesu stał się miną fałszywego lisa, pomarszczył, zbrzydł w sposób wstrętny, demoniczny i zgarbił. Po czym znikł w tłumie.
Biegnę zaraz szukać siostry, bo już rano. Nie mogę jej odnaleźć, a tu miasto odpływa od brzegu (jak to łódź) i ostatnia chwila, aby wydostać się na stałą ulicę i trafić na dworzec. Wreszcie znajduję ją śpiącą na jakimś krześle, ubraną od stóp do głów w sukienkę i toczek koloru lila róż, wydaje się taka jakaś bardzo szczupła i wysoka, do tego zmęczona i smutna. Budzę ją i pomagam pozbierać liczne przeźroczyste, plastikowe torebki i torebeczki z luksusowymi zakupami, których sporo zrobiła. Niestety, miasto niczym Titanic już odbija od brzegu. Każę jej biec i nie czekać na mnie, spotkamy się na dworcu. A ja tymczasem – inwigilowana z lewego boku przez jakiegoś podejrzanego i niewidocznego typa, którego biorę co najmniej za agenta wywiadu – nagle uciekam w odważny i prędki sposób, wdrapując się po stopniach na odstawiany trap i przeskakując na stronę ulicy. Patrzy on na to ze zdziwionym podziwem, „jaka sprytna ta czterdziestka” (bo tyle miałam lat w tym śnie, jak się okazało). Nie odważył się pobiec za mną, a właściwie za nami.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.