Śliska dziura

Nieokreślone miasto. W autobusie spotykam Jarka B. Wydaje się starszy, twarz pomarszczona, [Dziadek] ubrany ekscentrycznie w kolorowy paltocik do pół uda rozszerzany u dołu [zasłona bytu] i spodnie rurki [2 strumienie świadomości], buty z zaokrąglonymi noskami. Przypominałby w tym pajacyka lub klauna [!], gdyby kolory nie były takie spłowiałe [wersja minusowa Androgyna]. Śmieje się całą buzią pełną dużych, zreperowanych niechlujnie i niedomytych zębów [takaż Iśwara]. Rozmawiamy, ale jego odpowiedzi wydają mi się schematyczne i tendencyjne, nietolerancyjne dla mojego spojrzenia na temat. Mówię mu to, na co stwierdza pewny siebie, że muszę oddzielić własny, prywatny stereotyp mentalny od treści, która się w nim przejawia. Ma pod opieką jakiegoś malutkiego wnuczka, który przemyka gdzieś obok prawie niewidzialnie, jak czarny piesek, więc szybko z nim odchodzi. Zwalam to na naszą opozycję Marsów, jego jest przecież w upadku w znaku Raka [strumień schodzący], więc to właśnie on podlega subiektywnym schematyzacjom. Wszystko oceniamy u siebie na odwrót i może rzeczywiście on tylko odgrywa moje przekonania, a nie je żywi. [Kwestia czarnego i białego, dualizm także projekcji]
Mam jakiś problem z wytrzepaniem prawego sandałka [z oczyszczoną zindywidualizowaną decyzją, w którą stronę zmierzać]. Ktoś odwraca się z przodu i zwraca mi uwagę, że to niedozwolone od jakiegoś czasu, aby kurzyć [!] i otrzepywać się w miejscach publicznych. Zniżam się więc i robię to poza wzrokiem oburzonej osoby, która dołączyła do triumfujących praw większości [świadomość zunifikowana].
Potem wchodzę z kimś nieokreślonym po mojej prawej po schodach do dużego biurowego budynku, na ostatnie trzecie lub czwarte piętro [wyższy poziom zbiorowej świadomości, wyobraźnia lub mentalny]. Inni też są zdziwieni, nawet starsi pracownicy, że światła na korytarzu wygaszono [obcy] i większość gabinetów jest zamknięta, a reszta zamykana, trzeba się wycofać niżej [manifestacja przejawieniowa w strumieniu schodzącym się zwija]. Schodząc ktoś wpada na półpiętrze w kałużę [minusowość, szczelina, jama]. Ostrzega, aby uważać, bo stojąca woda kryje jakąś dziurę [czarną dziurę, portal]. Skaczemy więc ze stopnia na sam brzeg półpiętra (stan pośredni, między wyższymi i niższymi światami, granica 5/6] omijając brudną wodę. Kiedy się odwracam widzę, jak z dziury wyskakuje nagle, przedziera się skądś z dołu krępy niewysoki wredny typek, z błyszczącymi oczami, śmiejący się złośliwie. Za nim zaraz pcha się drugi. I trzeci. [Trzej strażnicy granicy małej karmy widziani w pomniejszeniu]. Pospieszam schodzących, aby ukryli się gdzieś, bo robi się dziwnie niebezpiecznie, to istne dzikusy, chciwe i bezczelne. [Wartościuję, to nieakceptowanie jakichś swoich cech].
Niżej trwa kiermasz [rywalizacja, prezentacja poglądów]. Docieram do stoiska, na którym znajomi wystawiają na talerzykach jakieś swoje drobne prace i smakołyki. Nakazuję im najprędzej jak mogą zabrać towar i zmykać. Wredne typy zaraz tu będą. Uciekamy, bezładnie składając jeden na drugi talerzyki, nawet bez opróżniania z towaru.

Radosny pochód

Spotykam grupę gromadzących się na spotkanie buddystów tybetańskich. Idziemy w kierunku ściany zielonego lasu w mojej rodzinnej miejscowości. Beata Kotka jest tu ważna, bo hoduje „święte stado” kóz i na spotkaniu będzie poczęstunek z ubitej kozy przyrządzony, na który wszyscy się cieszą. Chwalę się, idąc w gromadnym ogonie, że też mam stado i mogę poczęstować, czemu nie? Rosół z koziny jest boski w smaku, choć mięso niekoniecznie każdemu zasmakuje, zależy od aromatyczności kozy. Mam nadzieję, że ludzie nie zjedzą całego stada naraz, i będzie je można hodować i mnożyć dalej.
Docieramy do leśnej chatki Beaty. Tam opowiadam dojrzałemu mężczyźnie prowadzącemu grupę o tym, że kiedy się urodziłam i w dzieciństwie miałam poczucie bycia chłopcem, a potem przypomniało mi się, że byłam niegdyś mężczyzną i nawet nazwisko do mnie przyszło i inne szczegóły, czasu, miejsca, historii. I że rozpoznałam wiele dawnych bliskich osób wśród swojej obecnej rodziny i znajomych. Żartuję, że moja była żona wciąż robi to samo i tak samo, mimo że nie pamięta kim jest. Prowadzący dziwnie na mnie patrzy, milcząc z powagą, a do mnie wraca radość tamtego małego chłopca z dzieciństwa, czuję się nim znowu i jest to prawdziwe szczęście, już później nie zaznawane, a sprawiające tylko zawstydzającą udrękę.
Wybieramy się dalej. Dołączyło już dużo ludzi, przeważnie młodych, niosą kolorowe flagi i akcesoria świąteczne. Maszerujemy wiwatującą i roześmianą grupą w kierunku domu kultury, który jest niedużym budynkiem obok parku Poniatowskiego w Piotrkowie. Idę teraz na samym przedzie, obok prowadzącego i Beaty Kotki, czuję się wciąż tym małym chłopcem, mam na sobie zwężane spodnie i koszulę w szaro-błękitnym kolorze.
Na progu domu kultury czekają już na nas. Jakaś pracownica aż klaszcze w dłonie z radości na nasz widok. Wprowadzają nas do środka. I zaraz jest poczęstunek. Mięsem i rosołem kozim. Ktoś usiłuje ugryźć po raz pierwszy kawał ugotowanego czerwonawego mięsa, który zaraz okazuje się okrągłą czapką przynależną tradycyjnie jakiemuś ważnemu lamie. W tłumie gości rozbija się i przepycha panda, czarno-białe zwierzątko chciwie zagląda do talerzy i robi trochę zamieszania.
Kilka osób weszło do sąsiedniej wielkiej sali, zaglądam tam przez szybę w drzwiach, ale nic nie widać. Wychodzą, mówią, że tam jest całkiem ciemno, są lekko zestresowani.
Rozglądam się po sali jadłodajnej i nad drzwiami wejściowymi zauważam tablicę z kolorowym napisem, po tybetańsku jak mniemam. Litery, każda w innym kolorze, błękitnym, zielonym, różowym, żółtym, są stylizowane na figurki stojących obok siebie ludzi. Jakimś cudem udaje mi się odczytać napis: No prorokujcie!

Ze-ślęsk

Mieszkanie w zbiorowym murowanym budynku. W łazience usiłuję zakręcić kran i prysznic nad wanną. Przecieka, sika na złączach, jak nie tu to tam. Wołam matkę na pomoc, kilkakrotnie. Wanna została już odsunięta, widzę, że na podłodze zebrał się nadmiar wody, ale jest dobrze wyprofilowana i woda ścieka dość szybko kanałem odpływowym, pieniąc się w nim na koniec.
Zjawia się matka. Nieduża, szczupła, na koturnach [! Matka Boska]. Pomaga mi w załatwieniu problemu i szybko podbiega ku oknu naprzeciw po lewej stronie ekranu, gdzie kuca za stołem przypominającym łóżko lekarskie i pochyla się w kierunku kontaktu elektrycznego [!].
Mówi, że znalazła u siebie jakieś krążki. Rozumiem, że chodzi o rodzaj niepomyślnych oznak utraty zdrowia i to nazwa bakterii lub czegoś podobnego. Znowu jest chora! Przemykają mi w pamięci wszystkie dręczące mnie latami po jej śmierci koszmary, że zdrowieje, ma się dobrze, po czym znowu choruje i umiera w męczarniach. Pocieszam ją i siebie, że może to nie to, trzeba się zbadać. Ona na to: Zależy od głębokości jamy…
Pstryk.
Spotykam na drodze kolegę, młody człowiek, nieznany mi na jawie. Z powagą rozpytuje o Księgę I-Cing. Czy przy jej pomocy można sobie poradzić w życiu. Opowiadam mu o Tao, że to sztuka równowagi i właściwego ustosunkowania się wewnętrznej świadomości do zewnętrznego wyroku losu, nawet najgorszego. I tego właśnie uczy Księga. Tak z nim rozmawiając idę tam gdzie on. A on zmierza świadomie do sytuacji prawie, a może w ogóle bez wyjścia.
Brzeg zatoki morskiej, z wody wystaje metalowy obły zbiornik połyskujący niebiesko-srebrzyście. Ktoś go tu zostawił w wyniku wojny, teraz zaczął przeciekać, trzeba go koniecznie unieszkodliwić, bo zawiera zabójczą dla świata toksynę. Pracuje przy nim ekipa ratowników, z ogromnym poświęceniem. Usiłują wydobywać truciznę małymi porcjami i ją utylizować w otoczeniu, rozlewając te porcje po okolicznych polach. Obsianych czymś w rodzaju lawendy. Być może, aby zagłuszyć smród.
Pracują na zmiany, na okrągło. Mój kolega dołącza do tej akcji, po czym odpoczywa nieco na wysepce obok. Widzę jak smaży frytki [głodne duchy jako pokarm] w gotującym się tłuszczu, grzebiąc w nim gołymi rękami, nie ma na nich prawie śladu poparzeń!
Tymczasem na brzegu zrobiło się miejscami grząsko. Jeden z ratowników schodząc z pracy przy zbiorniku wpada z głową w bagno, ginie. Koledzy usiłują go wyciągnąć, wsadzając wszędzie ręce w grzęzawisko, aby go schwycić, choćby ciało wyciągnąć, daremnie. Wołają: Mikołaj! Mikołaj! Słychać bulgotanie bagna pochłaniającego zwłoki.
Mój kolega biegnie w zamian do pomocy, nie można ustać w pracy nad utylizacją toksyny. Otacza już ich wszystkich trujący opar. Uciekam stamtąd. Na jawę.

Czarny i biały

Jestem w głównym pokoju, na oknie zaciągnięta zielona roleta, mimo dnia. Na tej rolecie widzę świecący księżyc w kwadrze, jak na niebie. Zastanawia mnie to, że obserwuję go na rolecie, i przychodzi mi myśl, że to obraz wizji sytuacji z przyszłości, która mi się wyświetla jak na sztucznym ekranie, jako koncepcja rodem spoza zasłony. Wołam domowniczkę wielkim głosem, jestem poruszona. – Chodź! Chodź prędko! Czarny księżyc! Spójrz! Księżyc zrobił się czarny! – myślę o tym, jak o przepowiedzianym przez Nostradamusa znaku wielkich zmian. Tyle, że Mistrz wymienił inne kolory niż czarny, ale może coś przeoczyłam. Księżyc wygląda jak obleziony przez czarne wije. – Schowajmy wszystkie zwierzęta pod dach, coś się szykuje! – postanawiam i tak robimy.
Pstryk.
Patrzę Okiem z wysoka na krajobraz. Panorama jest piękna. Nasłoneczniona przestrzeń, wzgórza w oddali, wszystko w kolorze złotawej żółci. Wszędzie panuje zupełny spokój i cisza. Pamiętam jednak o czarnym księżycu i że szykuje się agresywny atak ciemnych potwornych smoków z nieba. Wtem z prawej strony ekranu nadciąga w moją stronę niebem przedziwny pojazd. Cały biały.
Latający dywan, a raczej spłaszczona biała chmurka, na której siedzi mężczyzna w białym fraku i białym cylindrze z białym cygarem w ustach i kręci kołem (fortuny), sterując chmurką jak chce. Dywan jest podpięty pod stado białych gołębi przywiązanych do niego na linkach, a te w jakiś sposób powiązane z kołem sterowym. Mężczyzna kojarzy mi się z Rotszyldem albo jakimś innym Rockefellerem.
Nagle spod chmurki wypełza na jej powierzchnię, za plecami wyfraczonego bankiera czarna postać, w czarnym cylindrze, w czarnym płaszczu zasłaniającym twarz i ramiona, niczym szpieg z krainy deszczowców. Carramba!

Opowiedziałam ten sen rano. I co on znaczy? Bank światowy ma się kiepsko, coś się wydarzy niedługo w jego zakresie wpływów. A wszystko to „przepowiedziane”…

Do zimy, jak się chronić

Hipnagogi: jakieś szybko migające kształty. Stos bakterii w kształcie maczugowatych pałeczek. Acha, już nie koronawirus – myśl.
W żółtawej zieleni kreskowane zarysy wirusów, jakby się rozsypywały albo słabły.
Pojawia się kształt podobny do pokazanej pod kątem 90 stopni po prawej stronie ekranu baby, która rozczesuje sobie włosy i układa w kok, kołtun, acha, szeptunka. Zanurzona w owym kolorze. Metody szamańskie i naturalne są pomocne i wspierające.
Widzę przeglądanie długich wydruków. Słyszę, że to recepta lekarska i wskazania jak uzupełnić sobie wszystkie witaminy, biorąc je aż do zimy. To kosztowna medyczna kuracja.
Jakiś (chyba) gruczoł w wątrobowym kolorze i stożkowatym kształcie.
Dwie pielęgniarki oglądają siedzącemu pacjentowi, młodemu mężczyźnie, prawe oko.

Sabotaż

Katastrofę w wodach Odry zapowiedział mi sen, który pominęłam na blogu, sądząc że nie dotyczy spraw ogólnych, pomyliłam się. Przyszedł w nocy z 8 na 9 sierpnia.

Idę brzegiem niewielkiej rzeki płynącej z lewego dolnego rogu ekranu skosem w górę na prawo. Ciemno. Przede mną duży most. Jakiś mężczyzna wskoczył do wody i czyści dość płytkie dno rzeczki posługując się łopatą, przesuwa się tak stopniowo w kierunku mostu. Zawsze tam było płytko, wiem to, ale tym razem jednak dno gwałtownie obniża się i piasek obsuwa, nurt rzeczny groźnie przyspiesza. Wołam do tego człowieka, aby zawracał, bo tam jest głębia „tak wielka jak morze, albo przynajmniej głębokie jezioro!”. Wycofuje się szczęśliwie.
Pstryk.
Nurt odkrywa skrywającą się w norze jakąś istotę, która biorę za czarnego wija, widzę go z przodu, rysunkowo, ma „główkę” i oczka, otwiera paszczę, chyba z przestrachu, lub może z nienawiścią grozi. Jakby ludzka męska twarz. Pojawiają się na niej cienkie rozbłyskujące linie, jak mikro-błyskawiczki. Głos śnienia: „to głęboko ukryty sabotaż”…

Roszczeniowcy

Robię przegląd w kurniku. Kwoki prowadzają małe kurczęta, ale te, mimo że rasowe i dobrze karmione źle rosną. Jedne są zbyt otyłe i szerokie w zadzie, za to mają nieproporcjonalnie małe główki. Inne marnieją zamiast rosnąć. Nie podoba mi się to. Przyglądam się natomiast z przyjemnością kaczkom, białe, rezolutne, aktywne, rosną szybko i mnożą się szczęśliwie. Tak, przejdę na hodowlę kaczek, zarzucam kury!
Pstryk. Jestem członkiem amerykańskiej rodziny. Mieszkamy w wolno stojącym domu rodzinnym. Mój brat nieopatrznie przyprowadził znajomych i pozwala im zostać jak długo zechcą. Ci sprowadzili swoich i nagle w mieszkaniu zaczyna robić się ciasno. Pełno jakichś młodych ludzi, par i singli, matek z dziećmi w różnym wieku. Panoszą się, wchodzą w drogę, zajmują ulubione miejsca. Wkurza mnie to. Nie spodziewałam się gości, nie umyłam nawet lodówki, wstyd mi. Zaglądam do środka, cała upaćkana, do tego w zasadzie pusta. Zaczynam wyrzekać głośno. Nikt nie zwraca na moje słowa uwagi, co złości mnie jeszcze bardziej. W końcu, kurna, jestem u siebie!
Pojawiają się jakieś służby wojskowe. Otaczają posiadłość, robiąc na jej granicy głęboki rów, którego strzegą. Ja przeganiam namolne towarzystwo, najpierw z pokoju do pokoju, w końcu w ogóle z domu. Nie przebierając w słowach. Udaje mi się częściowo, bo sporo osób porozsiadało się w oknach, na parapetach, przeważnie matki z nastoletnimi dzieciakami. Ignorują mnie zupełnie. Zatem chwytam jakiś kij (rozgałęziona różdżka-rózga!) i spycham je bezpardonowo w dół. Nie chcecie sami wyjść, to wam pomogę! Dzieciaki biorę w rękę za kaftan i wyrzucam na ziemię. Popróbujcie sobie życia! Może ten upadek wstrząśnie waszymi małymi móżdżkami i zaczniecie myśleć sami.
W końcu dom zostaje oczyszczony z niechcianych gości. Zajmujemy go tylko z rodziną. Jednak pojawia się problem. Zbyt głęboko wykopany rów graniczny powoduje wyciek z kanalizacji zalewający działkę, brak odpływu. Trzeba się tym koniecznie zająć.
Pstryk. Sala restauracyjna, spotkaniowa. Trwa ożywiona dyskusja. Padają różne wypowiedzi. Ktoś z takich młodych, roszczeniowych byłych gości wstaje i podniesionym głosem krytykuje nietolerancję i faszyzm w rządzie. O, co toto nie, wstaję i ja. Oznajmiam głośno, że faszystami są dzisiaj tylko ci, którzy nic nie robią, za to krzyczą najgłośniej i domagają się wsparcia za nic.

Czarny ród

Nad ranem porwał mnie głęboki sen fabularny.
Widzę kilka niedźwiedzi, uważnie i lękliwie spoglądających zza krzaków, niedźwiedzica z młodymi, stoją na dwóch łapach, węszą. One w lewym dolnym rogu ekranu, przed nimi zakręcająca z góry w prawo droga na stoku jakiegoś wzgórza, po lewej – dolina. Coś nadciąga tą drogą, ale góra zasłania. Nagle niedźwiedzie ruszają chcąc najwyraźniej prędko sforsować (przekroczyć?) drogę, to ostatnia chwila i szansa, aby zdążyć. Okazuje się, że jest ich dużo więcej, wielkie stado. Towarzyszą im też inne zwierzęta, coś jak kozo-sarny z cienkimi jelenimi rogami. [Przypomina to symbolikę znanego czterowiersza o czasie II wojny].
Niestety z naprzeciwka właśnie wyłania się zza zakrętu kolumna pojazdów wojskowych. Są różne, ale wszystkie to ciężkie opancerzone transportery, jadą szybko z warkotem. Kierowca pierwszego pojazdu chwilę waha się widząc pędzące ku drodze stado, chce je może przepuścić i zwalnia, ale w ostatniej chwili daje gaz do dechy. Kolumna za nim również. Zwierzęta giną pod kołami bezwzględnie zmiażdżone. Kolumna znika po prawej.
Czemu niedźwiedzie uciekały w takiej panice? Mam wrażenie, że w głębi Azji pojawiło się coś ciemnego, potwornego, z kosmosu. Jakby wylądowały wojska gwiezdne dysponujące straszliwą mocą zniszczenia. Zaczyna dziać się powszechny chaos. Ludzie przemieszczają się, uciekają, opuszczają swoje domy, zdążając w nieznane pod wpływem strachu. Wojsko buduje tymczasowe obozy, baraki drewniane, gdzie można się schronić w drodze, coś zjeść, wyspać się w miarę bezpiecznie. Usiłuję dociec o co chodzi, znalazłszy się w takim miejscu.
W budynku oficerskim jest tajny pokój, gdzie zbiera się grupa wtajemniczonych. Zaglądam tam przez ścianę, używając umiejętności zdalnego widzenia, którą w tym śnie posiadam. Po prawej dostrzegam łóżko żelazne, w którym leży starsza nieco otyła kobieta, przy niej w głębi pokoju jeszcze 3-4 osoby, mężczyźni, raczej mundurowi. Oprócz obrazu „włączam” u siebie podsłuch. I słyszę jak mówią, że to przyleciał Skrim (lub Skrit) jakiś-jakiś-Leubdvebst (ostatni człon nazwiska odtwarzam z wyobraźni, pewna jest litera L i chyba końcówka), dostojny dowódca i władca potężnej czarnej mocy [pewne skojarzenie z „królem grozy”]. Przemyka mi przez głowę, że może się z nim widzieć jedynie ktoś pochodzący z jego rodu, urodzony na Ziemi. W takim razie jakiś Niemiec?
Wtem stara kobieta [za niedługi czas zorientuję się, że była to królowa angielska, Elżbieta II, na łożu śmierci] zerka na mnie i czuję, że orientuje się, że jest widziana i słyszana, odłączam się natychmiast.
Budzę się w łóżku ze śpiącym na brzuchu obojętnym mi brzydkim chudym mężczyzną. To była nasza noc poślubna. Nic z niej nie pamiętam, ale cieszę się z tego. [Wspomnienia z życvia królowej?] Zaraz znajduję się na jakimś strychu, gdzie do murowanego komina [channeling] przykuto za ręce w górze Edytę, twarzą do cegieł [karma zbiorowa, egregor]. Stoję za jej plecami [jako duch] i usiłuję jej jakoś pomóc. Jakieś agresywne siły usiłują ją dosięgnąć „dziabiąc” na oślep wokół komina. Udaje mi się uwolnić jej ręce z więzów i ta odsuwa się w samą porę od niebezpieczeństwa…