Tutejszość

Sny z nocy 4-5 stycznia tego roku. Żałuję, że nie dałam na blogu, bo teraz zaczynają być zrozumiałe. Gdy rząd wprowadza właśnie stan wyjątkowy wzdłuż wschodniej granicy z Białorusią.

Zaczęłam od rozmyślań nad domami śmierci w horoskopie.

Widzenia: mowa jest o popiołach, jako przyczynie śmierci. To stąd poszło… wielki obszar zasypany popiołami gdzieś na wschodzie. Trzej mężczyźni w robotniczych ubraniach i czapkach, z wąsami, wyglądają niczym Białorusini, ściskają się mocno po przyjacielsku, jak przed bardzo niebezpiecznym zadaniem. I śnię jednym z nich, najmłodszym. Idziemy nocą trudnym terenem, leśnym, dnem jakiejś strugi, wspinamy się po grząskim wysokim brzegu w górę w ciemnościach, przedzierając się przez zieloną granicę.

Ktoś, kobieta po lewej stronie Ekranu pokazuje palcem na rozłożonej centralnie mapie miejsce na wschód od Warszawy, oceniam, że w połowie drogi do granicy. Mówi: to tu. Stuka kilka razy w mapę.

Stara miejscowa kobieta stoi na placu miasteczka, nieco bliżej stoisko z książkami, za nimi duży urzędowy budynek z kolumienkami. Podchodzi do niego jasnowidz Jackowski, pyta czemu tak mało zamówili, tylko 1000 egzemplarzy. Kobieta mówi do kogoś, że będzie żyła jeszcze tylko 6 lat, więc jej nie zależy.

Domowniczce zaś przyśniło się stado owiec rusińskiego sąsiada zaatakowane przy lesie obok przez wilki, częściowo rozkawałkowane, bez krwi. Nasze kozy w obrębie ogrodzenia pasły się spokojnie, choć kozioł zamienił się w żubra i mocno napierał na siatkę.

W drugim śnie uciekł z Białorusi pełen autobus aktorów znakomitego narodowego teatru. Rozeszli się zaraz za granicą po wioskach, w poszukiwaniu pracy i mieszkania. Rozpytałam jednego, czemu nie chce jechać dalej na zachód, tylko tu bieduje. Dowiedziałam się, że czekają na powrót. Baćka wypuścił ekipę państwowych wiadomości, która jeździła wiejskimi podlaskimi drogami filmując Białorusinów stojących na przystankach grupkami w oczekiwaniu na jakiekolwiek zatrudnienie i robiąc ośmieszające ich propagandowe reportaże.

Subtelna pułapka

Zjawił się zdun. Pokazuję mu piec kuchenny. Przed naprawą czyszczę jeszcze wnętrze, wybierając szufelką wilgotną glinę osadzoną na ruszcie. W glinie coś jest. Jakby metalowe ciemne pudełeczko, które się otworzyło. Wewnątrz znajduje się spora larwa dziwnej barwy. Nie, to maleńki ale prężny wężyk z wielką nieproporcjonalnie baloniastą główką w kolorze biało-niebieskim, kolory nie były zmieszane ze sobą. Zwinięty w okrąg.

Zastanowił mnie znowu wieczorem przed snem. Zapewne ma związek z DNA i jakąś pamięcią, odrodzeniem dawnego zapisu, kluciem się czegoś nowego w glinie, czyli ciele stworzonym przez Boga. Zdun to Kreator, naprawiający swoje dzieło.

Widzę Okiem po kolei różne medytujące osobistości, pojedynczo, w jakichś wysokich miejscach i wnętrzach, może dziesięć, może kilkanaście ich. Mężczyźni, kobiety, starsi, młodsi. W różnych strojach. Wiem, że mają zadanie: utrzymywać przestrzeń i świat w równowadze.
Wychodzę z ich wspólnego pomieszczenia w lewym górnym rogu Ekranu i wchodzę do innego, mniejszego pokoiku. W pewnym momencie tracę orientację i oglądam się za siebie, a tam nie ma drzwi, którymi dopiero co weszłam! Tylko lita ściana pomalowana na jasny błękit. Wołam do owych ludzi z sąsiedniej sali, żeby mną pokierowali i dali znak, że są. Potem wchodzę dalej na prawo, rozumiejąc, że tracę pamięć skąd jestem i że to element doświadczenia. Ważny także dla tych, którzy mnie posłali, bo gubiąc korzeń mogę odnaleźć coś nieprzewidzianego przez nich, jakąś drogę, rozwiązanie inaczej, niż sami byliby zdolni wykoncypować.
Znajduję się na jakimś publicznym placu. Kilka osób przyniosło właśnie nosze z leżącym na nim ciałem. Położyli je na bruku i otoczyli posłusznie. Przyglądam się mu stojąc przy stopach. Osobnik jest w kusej białej tunice w bardzo zaawansowanym rozkładzie. Jego pośladki prawie zgniły, widać kości bioder i jakieś resztki sterczącego ciągle penisa, po czym poznaję, że to mężczyzna. Niemniej osobnik ten wciąż żyje, rozmawia ze swoimi nosicielami bełkotliwym i dość nieokreślonym (ni to żeńskim ni męskim) głosem. Jego twarz również się rozkłada i gnije, pokryta licznymi gnilnymi znamionami. Musi być dla nich ważny, jeśli nie porzucają go w tak wstrętnym stanie. Mowa jest o subtelnej pułapce.

Rano domowniczka: Miałam sen! W domu kultury włączony do kontaktu piec ceramiczny, cały rozgrzany zaczął strzelać i iskrzyć niebezpiecznie w sali pełnej ludzi.

Przytłumienie

Od zachodu cały horyzont w wielkim ogniu zbliżającym się prędko. Od południowego wschodu też się pali, jednak w większej oddali. Nisko ziemią snuje się biały dym i z wolna ogarnia już brzezinę. Musimy się ewakuować do jakiejś wsi, gdzie ulokujemy się w którymś z kilku dawno opuszczonych starych budynków gospodarczych. Ta wieś nosi nazwę naszej wioski, której we śnie nie pamiętam, jakbym jej nie znała…
Trzeba zabrać kozy, najważniejsze rzeczy i papiery. Pakujemy dość chaotycznie samochód, tymczasem Anna odbiera telefon. Ktoś całkiem chyba nieświadomy rozmiaru zagrożenia rozpytuje o to co zrobić z szerszeniami. Anna wdaje się w rozwlekłą odpowiedź, co mnie mocno denerwuje. Ogień jest blisko, coraz bliżej, a ona nie rzuca słuchawki ani nie kończy rozmowy, jakby przytłumiona…

Dziadkowizna

Towarzystwo: jakaś nieznana młoda dziewczyna-aktywistka, Klaudi, ja, w tle nieznany kolega, rozmawiamy wieczorową porą na podwórzu. Choć najpierw jesteśmy w pociągu, dziewczyna wysiada, ale w ostatniej chwili decyduje się zostać, gdy już pociąg ruszył. Stoi więc za na pół zasuniętymi na ekspres przeźroczystymi (z folii, czyli foliarskimi) drzwiami wejściowymi do wagonu, trzymając się poręczy i stojąc na stopniu. Rozsuwam wejście, dziewczyna dołącza do nas.
Podwórze mieści się w moim obejściu, ale jednocześnie jest ono obejściem moich dziadków po kądzieli, odziedziczyłam dziadkowiznę. Pokazuję towarzystwu ziemiankę na podwórku (inaczej położona, niż ta w realu), przy chacie. Zaglądamy przez niskie drzwiczki, którymi wsypywało się ziemniaki do piwniczki. Są tam jeszcze, wielka ich kupa. Te z wierzchu wypuściły kłącza i przyczepiły się nimi do sufitu, robiąc swoistą zasłonę. Zadziwia mnie, że są w miarę świeże, tylko trochę pomarszczone, mięsiste i zdatne do jedzenia. Liczę w pamięci ile lat upłynęło od czasu, gdy tu dziadek gospodarował i wychodzi mi, że co najmniej 70! Zadziwiające!
Nagle zauważam jakieś światełko w głębi piwnicznego pomieszczenia. Po lewej stronie z boku widać wąski pasek korytarza, oświetlonego lampą… Decyduję się wejść z wielkiej ciekawości, co też tam dziadek schował przed sąsiadami. Towarzyszy mi nieznajomy chłopak w tle gdzieś z tyłu po prawej stronie. Zsuwamy się przez okienkowe drzwiczki po kupie ziemniaków w głąb i wchodzimy w wąski korytarz, przyjemnie umeblowany. Na posadzce gruby kolorowy dywan, z boku lampa nocna, naprzeciw jakiś stolik i szafka z książkami. Ale się urządził!
Korytarzyk zakręca w prawo otwierając wejście do większych i rozleglejszych, bogato wyposażonych pomieszczeń. Wyobrażam sobie jakieś regały z książkami i z jakimiś mechanicznymi zapisami (zestawy czarnych kuleczek). Tymczasem jednak światło lampy w korytarzu przygasło, być może zapalało się przy jakimś ruchu od wejścia, paliło wyznaczoną ilość czasu i zamierało automatycznie. O rany!
Podniecona odkryciem zawracam, aby opowiedzieć wszystko towarzystwu. Na ścianie przy wyjściu zauważam wiszący podłużny kalendarz. Ktoś wyrywał karteczki co jakiś czas, bywając tu zatem systematycznie. Kolejne zadziwienie, bo kalendarz jest z 2028 roku! Czyli 2 lata do przodu…

Kiedy się obudziłam zdałam sobie sprawę, że musiałam śnić będąc w roku 2026. Ponadto przypomniał mi się augustyński sen, w którym babcia z dziadkiem tamtejsi prowadzili w czasach powojennych podwójne życie. W dzień obrządzali gospodarstwo jak wszyscy, a w nocy służyli mieszkańcowi podziemnych pomieszczeń, do których wchodziło się z piwnicy. Babcia sprzątała tam i obsługiwała jego wszelkie potrzeby. Wyposażenie tamtych podziemi było w stylu lat 40-60 ale innym, niż znamy, jak gdyby ze świata alternatywnego. Obudowane w drewniane stylowo zdobione skrzynki telewizory i sprzęty całkiem nowoczesne. Mieszkał tam mieszaniec człowieka z gorylem, bardzo grzeczna, milcząca, poważna i właściwie smutna istota, duża i silna. Dużo czytał, uczył się z telewizji. Na koniec wyszedł z tej swojej skrytki i widziałam go w nocy na dworcu przy przejeżdżających w różne strony pociągach. Tamten sen był nawet bardziej fascynujący, bo dłuższy i bardziej szczegółowy, niż dzisiejszy.