Gotowi

Nad ranem kolejny seans hipnagogów. Jakiś mężczyzna z ogoloną głową, coś mu robią z tyłu czaszki u nasady. Ma także czarne wieloodnóżaste stwory (nazwę je płaszczkami) na twarzy, one zwiększają się i zmniejszają. Mówi coś. Z ruchu warg rozumiem, że wymawia: Allachu akbar, więc się modli. Pochłania jego głowę biała mroczna kula. Na jej szczycie pojawia się nieduża biała plama.
Pstryk.
Po lewej jakiś długi mur, po prawej kilka zwierząt i las w tle. Myślę, że to żubry, ale ostatecznie okazują się brązowymi kozami. Podchodzi do jednej jakiś mężczyzna. Próbuje ją wydoić, koza się szarpie.
Pstryk.
Pokazują się rysunkowo różne zwierzęta, świnia, baran, cielę, byk.
Pstryk.
Plecy mężczyzny, na nich między łopatkami czarna elipsowata dziura, w niej widzę scenę szlachtowania świni.
Pstryk.
Inni z podobnymi jak pierwszy problemami, twarze i głowy niektórych zupełnie pochłania ciemność, niektórzy maskują czarne płaszczki wykwitłe na policzkach czy wargach tatuażami albo makijażem w typie pierwotnych malunków. Z kogoś ściągana jest twarz w ogóle, gdzieś w górę w stanie nieprzytomności czy snu, bez plam. Ktoś całkiem poczerniały od płaszczek daje się pomalować czymś sztucznym na jasno tak, że nie widać. To coś jak cynfolia. Jakiś stwór płaszczkowaty pożera aluminium i bieleje i tężeje. Przypomina mi się: Bracia i siostry w różnych miejscach narodzeni… a na ich twarzach znamiona wstrętne.
Pstryk.
Ten człowiek już przemieniony obejmuje młodą kobietę, przytula, piękna jest. Ją też zagarnia mroczna chmura, przenika ciało i głowę, ale nie do końca. Zómuję na jej twarz, pojawia się jedno oko, prawe, wyraźnie podkreślone obwódką na wzór egipski i wpatrzone wprost przed siebie bez mrugnięcia. Myślę o Nefertiti i czy teraz mnie widzi. Przypomina się: pół zło uda lubieżna, ojciec oboje duszy pozbawi.
Pstryk.
Widzę Okiem z góry kościół, może katedralny i budynki wokół placu wokół niego, nie wiem co to za świątynia. Za mała na Watykan, ale jakaś ważna. Wygląda jak makieta, w litym rozjaśnionym kolorze. Zniżam się i ręką wyciągniętą z góry robię nią coś u wrót kościoła, maleńkich stąd jak dla laleczek, po czym ją chowam. Myślę: ręka Opatrzności.
Pstryk.
Jakiś przemieniony młody mężczyzna z fałszywym wyrazem twarzy i spojrzeniem, dość chudy, stoi gotowy do czegoś, w przedbiegach. Inni współpracujący z nim są już porozstawiani.

Wyjście stąd

Hipnagogiczne prędkie wizje z elementami snu: widzę małego chłopca, to potomek mojego rodu. Siedzi w pokoju tuż przed ekranem telewizyjnym, przez co jego wzrok nie obejmuje całego ekranu, tylko dół z napisami. Może ma krótki wzrok, po mnie? Podpowiadam mu, aby odsunął się na pewien dystans, wtedy zobaczy więcej. Biorę go na kolana, dziecko ma dziwną twarz i oczy szeroko rozstawione po obu bokach twarzy, jak zwierzę, a do tego coś jak drugą parę mniejszych oczek na policzkach, które gdy zamyka powiekami znikają, tworząc jedynie lekkie zmarszczenia na skórze.
Coś się dzieje. Trudne do opisania. Przesuwają się prędko fragmenty obrazów. Niektóre podnosi rodzaj mechanicznego ramienia.
Szereg domków koło siebie, dachy skośne, zwyczajne, mogą pasować do każdego czasu. Bo wiem, że chodzi o przesunięcia w czasie.
Mężczyzna (to chyba poprzednia ja) z chłopcem pod pachą biegnie przez las, jakby ścigany. Chłopiec się cieszy, krzyczy, że teraz jest Pymandrem, o tak!
Widzę cyfry, rozróżniam zera, ale pierwsza cyfra jedynie przypomina 4, jest pisana z zawijasami i jakby składa się z dwóch cyfr połączonych ze sobą, 4 i 7, ale biorę ją za 4. No, więc liczby zmieniają się, to chyba daty, gdy przesuwane były czasy. 4. 40. 400 (tu zamiast ostatniego zera mogła być jakaś cyfra, 1, 4 albo 7, bo bez zaokrągleń). Nie pamiętam dobrze kolejności, malała, albo rosła. Nie jestem pewna liczby 4000, może to tylko moja myśl. Myślę o sfałszowanym kalendarzu.
Widzę mapę świata. Czarna plama pokrywa północną Afrykę i jakiś obszar Małej Azji.
Ukazuje się nade mną okrąg, składa się z kilku koncentrycznych kół, jedno w drugim (nie zdążyłam policzyć, na oko 7, 9 albo 10). Po środku czarny okrąg, jak czarna dziura. Skądś wiem, że tam, w sam środek trzeba wskoczyć (albo dać się wessać), to jest portal i przejście w inny czas i miejsce, albo wyjście w ogóle.

Desant: skąd i po co

Serial snów noc po nocy. Bez intencji.

To była stara konstrukcja, budynek kilkupiętrowy z cegły, z salą na najwyższym piętrze (może trzecim). Rozglądaliśmy się, widziałam pod tynkiem zmurszałe cegły [bardzo dawny egregor], ale całość zdawała się odnowiona. Sala została przystosowana dla wielu gości, urządzono po bokach jakieś stoiska, szereg świetlistych okien, niczym w petersburskim pałacu cesarskim. Mówiłam, że to nasza stara miejscowa remiza [strażnica]. Na parterze były niegdyś liczne pomieszczenia, pojedyncze klitki dla biedniejszych i tam panowała czasem zaraza, ale tu nigdy nie dotarła. Wszystko zostało starannie wyczyszczone.
Jakiś mężczyzna, starszy, szczupły (jakbym skądś go znała), który zjechał z żoną, a może większą rodziną (córkami?) dostał tam przydział. Mówił, że ma teraz pięciometrową [5 poziomów małej karmy] piwnicę (na wysokość), fajnie, ale nie wie jak sobie poradzi zimą bez samochodu. [Narodzenie w rodzie posiadającym długie korzenie ziemskie w czasach ścigania arystokracji]
Budynek zamienił się w most nad autostradą, kilkuwarstwowy [instalacja Świadomości]. Stałam na najwyższym poziomie, obok znajomej pochodzącej ze starego herbowego rodu i patrzyłyśmy na pasmo dwupasmówki pod nami, przeciętej węższą ulicą na skrzyżowaniu [przestrzeń 8-6 widziana okiem obserwatora].
Ruch był niewielki. Niespodziewanie nadleciał samolot dwupłatowy [2 krzyże, poziom prawie 10] i wyraźnie chciał osiąść na autostradzie, może miał mało paliwa. Widziałam go od tyłu, miał coś jak ptasi podkulony ogon, a może odwłok dużego owada. [Duch święty] Tymczasem wciąż ktoś przechodził drogą, pojedyncze osoby, ale on się wtedy dobrotliwie cofał, odlatywał i nadlatywał znowu, wyczekując lepszego momentu. Nie straszne mu było ryzyko własnej śmierci.
Ludzi przybywało. Teraz ruszyła jakaś spora grupa jeźdźców konnych (jak grupa rekonstrukcyjna, pomyślałam) w otoczeniu pieszych, zmierzająca pod nasz most. Samolot znikł gdzieś po lewej stronie. Myślałam o nim, co się stało, i czy pilot sobie poradził… pewnie poleciał szukać jakieś bocznej wiejskiej drogi, aby wylądować.

2. Oglądam coś jak rysunkową mapę miasta, czy rejonu pod nazwą Astrakin, Miasto Astrakińskie, a może Astrachańskie [Północne Miasto Gwiezdnego króla/chana]. Znajdowało się u góry mapy, odwzorowane w postaci kilku, (4-5) koncentrycznych kręgów rozchodzących się w dół. Widać było połowę całego okręgu, jak klasycznie na mapie półkuli północnej zaznacza się kręgi polarne. Najdalszy od środka okręg składał się z szeregu wysepek, skalistych albo pokrytych lodem. Było trudno przebrnąć od jednej do drugiej, a co dopiero dalej w głąb, stanowiły naturalny wał ochronny świętego rejonu. Poniżej wału wyspowego widać było na mapie kilka zaznaczonych rzek, które mogły być teraz budowanymi liniami kolejowymi. Wiodły nieco na ukos do góry, z lewa na prawo i rwały się nie docierając do wysp, tonąc w tamtejszych lodowych gruzowiskach. Droga była nie do odtworzenia.

3. Tym razem wylądowałam na jakimś dworcu w dalekim mieście wschodnim czy południowym, arabskie klimaty. Gdzieś w tle były myśli o spotkaniu ze znajomymi i o jakimś terrorystycznym zamiarze czy zagrożeniu śmierci w momencie zamachu. Miałam przy sobie srebrny zegarek (na klasycznym cyferblacie mignęła mi nieokreślona godzina) i kilka monet, aby sobie poradzić [ograniczony czas i możliwości na wykonanie zadania]. Kompletnie obce miejsce. Chciałam sprawdzić czas, czekałam na kogoś. Prawa kieszeń spodni była za ciasna, nie mogłam wyciągnąć zegarka, biedziłam się z tym dość długo. W końcu sprawdziłam dokładnie, zegarek znikł. Poczułam bezradność. Może wypadł? Obszukałam przestrzeń wokół siebie i w ostatniej chwili znalazłam ów ledwie widoczny, nieduży srebrny zegareczek z bransoletką leżący na ziemi, pod nogami przechodzącego człowieka.
Ruszyłam teraz nieco odważniej na zwiedzanie dworca. W jakimś stoisku sprzedawano pysznie wyglądające bułeczki z kruszonką. Ktoś je właśnie kupił. Podeszłam i poprosiłam o ciastko i jedną taką bułeczkę. Sprzedawca dziwnie na mnie spojrzał, chyba ocenił mój niepewny siebie wygląd (czułam, że jestem młodym, niewysokim, nieśmiałym chłopakiem). Orzekł, że ciastko kosztuje złotówkę, ale ta bułeczka, o nazwie na „m” (mizri?) aż 19, i chyba mnie nie stać. Wystraszyło mnie to natychmiast, oczywiście odmówiłam bułeczki, kupiłam dwa ciastka. Z wrażenia wyleciały mi pieniądze z ręki i pochyliwszy się zbierałam z ziemi dwie upadłe złotówki.

Chodzenie po wodzie

Bug, rozległy, czysty, głęboki płynął obok mojej chaty, przy brzegu miałam ogródek warzywny. Bug wpływał do morza, przez Gdańsk. Śledziłam jego nurt z lotu ptaka. Brzegi były zasłonięte kartonami. Zza nich widać było stojące w pewnej oddali budynki miasteczek i kościołów z dziwnie wygiętymi wieżami. Pokazywałam to komuś, mówiąc z całą świadomością śnienia w tej chwili: Według Jarka Bzomy takie kształty wskazują na minusowość…
Widziałam z rzadka w wodzie kąpiących się miejscowych mężczyzn, stali zanurzeni po pas, wielcy na kilka metrów. Czasem pojawiały się jakieś wycieczki szkolne na brzegu, dzieciaki szybko zwiedzały przybrzeżne zabudowania, wyśmiewając się z ich prostoty i biedy. Zdarzyło się, że napotkałam węża z głową nie odróżniającą się od nieco kanciastego tułowia. Barwy żółtawe z pomarańczowymi wzorami. Mówiono, że niejadowity, ale lepiej być ostrożnym, bo kąsa.
Odsunęłam się, ale zdążył ukąsić mojego kota (biały w łatki) w gardło i ten uciekł miaucząc z bólu na łąki.
Potem ścigał mnie jeszcze nieduży kozioł, wytresowany do morderczych ataków przez Arabów, kozioł-asasyn, ale nie był zbyt mądry i udało mi się przed nim uciec i skryć. Gdzie indziej niektórzy chodzili po wodzie. Wyciągnęłam więc rękę nad przepływający nurt. Był błękitny, chwilami w oddali falował i przypominał morze, piękny. Poczułam bijącą od wody energię. Moja ręka unosiła się sama w górę jak pod wpływem magnetyzmu. Odważyłam się wejść na fale i chodziłam po wodzie swobodnie, bez najmniejszego wysiłku…