Komuna wraca

Wracam do rodzinnego domu po długiej nieobecności gdzieś daleko. Zastaję schody prowadzące do ganku dziwacznie białe i w kształcie piramidy, zwężające się ku górze, ostatni stopień jest tak wąski, że gdy otworzyć jedno skrzydło dwuskrzydłowych drzwi wejściowych trzeba przeskoczyć nad dziurą grożącą upadkiem przy najmniejszej niezręczności. Wycofuję się zatem i zmierzam do tylnego wejścia, ukrytego za gankiem, tam nie ma schodów. Ku swemu zaskoczeniu odkrywam je otwarte na oścież. O, niech cię!
Wchodzę coraz bardziej zbulwersowana do wnętrza i zastaję tam bawiące się w najlepsze towarzystwo kilkorga obcych nastolatków. Jakim prawem zajmujecie mój dom?! – podnoszę od razu głos, wściekła. Młodzież jest bezczelna, pewna siebie, roześmiana i lekceważąca. Na szczęście to tylko dzieci, więc łatwo udaje mi się je wyprosić za drzwi, choć się odgrażają i pyskują. Zamykam je na klucz, jedne i drugie, aby nie wróciły. Ale zaraz pojawia się w środku jeszcze jeden, spóźnialski, wysoki młodzian, rozleniwiony, zaspany i jakoś słabo rozgarnięty. Udaje mi się go również wypchnąć na zewnątrz. Uf!! Co tu się dzieje?
Jeszcze nie weszłam dobrze w głąb mieszkania, gdy widzę z ganku oburzony tłumek miejscowych „notabli” w stylu sołtyski, kierownika sklepu, spółdzielni, jakiegoś kierowcę autobusu, urzędnika gminy itp. Wszyscy stają u stóp piramidalnych schodów i patrząc na mnie z dołu wygrażają po kolei: Nie damy ci talonu na węgiel. Przydział jest 500 kg. Nie dostaniesz! Zdechniesz z zimna tej zimy! Nie dostaniesz talonu na żywność i ubranie! Nie będziesz mogła jeździć ani kupić paliwa!
Ożeż! Pieprzona komuna wróciła! Lekceważę te ich pogróżki, odchodzą sycąc się nienawistną wizją swej słodkiej zemsty na mnie już niedługo. Wchodzę na piętro, z balkonu dostrzegam na działce mamę. Z haczką w ręce brodzi po gliniastej ziemi, usiłując cokolwiek sama wyhodować do jedzenia. Biegnę do komórki zobaczyć jak tam się sprawy mają. Komórka to właściwie baraki GS-owskie znane mi z młodości. Z przerażeniem i ściśniętym sercem odkrywam, że w koziarni zostało już tylko kilka kóz, a te co są słaniają się na ostatnich nogach z głodu. Jedyne żywe koźlątko leży na gnoju w śpiączce głodowej. Dwie stare kozy jeszcze stoją, ale poruszają się w zwolnionym tempie, jedząc jakieś brudne śmiecie, niewiele brakuje, aby padły.

Powtórka z Matrixa

Oznajmiłam domowniczce, że idzie mi nowa fala nerwicy i hipochondrii, mogę mieć stany niezrozumiałej paniki i zachowywać się irracjonalnie. Niechaj się nie dziwi i będzie cierpliwa. To potrwa do stycznia`24, gdy Pluton wejdzie do Wodnika. W tej chwili szykuje się do spotkania z moim urodzeniowym Saturnem na ostatnim stopniu Koziorożca i tak oto przechodzę kolejną przemianę, której nie da się zatrzymać. Poprzednia odbyła się kilka miesięcy przed wielką koniunkcją `20, a sny wizyjne z tego okresu przepowiedziały między innymi pandemię, ale i wielki próg przed którym stanie ludzkość i świat. Mocno mnie wtedy dołując.

Wczorajszej na pół bezsennej nocy nagle wewnętrznie się wściekłam. W wyobraźni wezwałam doktora Junga, aby pomógł mi okiełznać nieświadomość i nie tworzyć więcej potworów.

Hipnagogi: przede mną patrzący nieco w dół w zamyśleniu mężczyzna z czarną brodą, za nim półki z książkami. Głos śnienia: Pamiętaj, jesteś świrem i fetykiem!
Pstryk. Wielki ołowiczny i brzuchaty robal Saturn, za nim dużo większa, jakby rzeźbiona głowa króla, która go pożera, albo on włazi w jej usta (?).
Pstryk. Czaszka, igła wbijana w podstawę czaszki. Czarna dziura w czole wycięta u nasady nosa. W otwartą czaszkę wkładana część cybernetyczna, jako mózg, przyśrubowywana do kości.
Pstryk. Napisy pokazujące się jedne po drugim. Pojedyncze wyrazy pisane różnymi alfabetami, łacińskim, greckim, hebrajskim, te rozróżniłam, ale pewnie nie wszystkie. Odczytałam: Hiob, apostolskie, i chyba apokalipsa (po grecku), inne mi umknęły. Co mnie jeszcze bardziej rozeźliło na Junga. Proszę o pomoc, a on każe mi czytać stare teksty o klątwach i błogosławieństwach. Kiedy ja to zrobię!

Rano zdałam sobie sprawę, że Mars ma wejść do Barana, porzuca Ryby i Neptuna, stąd to uaktywnienie złości.

W dzień trapiły mnie uciski w uszach, które wieczorem lekko ustały, ale obudziłam się z pieczeniem dwóch punktów pod dekielkiem z tyłu głowy. Wzięłam w końcu tabletkę od bólu głowy i łyżeczkę waleriany na uspokojenie, bo chwycił mnie lęk. Weszłam z tego w długie stany hipnagogiczne, w których widziałam jak świat mutuje. A było to takie, jakby mutowało to w moim ciele. I nie wiedziałam co jest na zewnątrz, a co wewnątrz.
Saturniczny robal, manipulujący odnóżami i pająkiem o grubych nogach jak ptasznik, ale mechanicznym. Jakieś metaliczne roboty podobne do humanoidalnych owadów robiące zabieg na otwartej dużej głowie, a może był to brzuch. Wpuszczające tam cybernetyczne oprogramowanie w mechanicznym urządzeniu. Wyciągnięte małe dziwne i straszne zarazem stworzenie, czarne, połyskujące metalem, z okrągłymi oczami jak guziki, mimo to płacze jak ludzkie dziecko, czyli jest wrażliwe! Mutanty świnio-ludzkie, uczące się niezdarnie chodzić na dwóch nogach, po czym zasiadające za stołem i jedzące z talerza ciasteczka. Mutanty małpio-ludzkie. I chyba też pso-ludzkie. Jak w filmach kreskowych. I świat miasta, w którym nagle człowiek, jednostka jest nikim. Musi przechodzić ulicę tak, aby zdążyć w czasie, bo jadące samochody nie zatrzymują się ani nie zwalniają, gdy ruszają i po prostu zginiesz pod kołami, jeśli nie zdołasz sobie poradzić. Automaty są bez uczuć. Gdy sama siedzisz za kierownicą i przeoczysz jakiś zjazd lub się w czymś zawahasz, nie dasz rady cofnąć samochodu, ani skręcić. Musisz odbyć całe koło w drodze do sklepu i powtórzyć drogę do domu z uwagą, aby zatrzymać się gdzieś indziej. Acha, to są prawa karmy, cykle planetarne wpływające na los, pomyślałam. Ruch automatyczny w matrycy karmicznej.

Czy to jest sławne wchodzenie i wychodzenie z matrixa?

8

Zjeżdżałam na podwórko z piętra starego wysokiego domu po zamarzniętej rynnie w kształcie spirali. Dawniej były tam spiralne schodki, ale zima zmroziła i zawiała śniegiem przejście. Teraz jedynie dawało się po nim ześliznąć szybko w dół. Coś mnie zainteresowało, bo wpadło z dachu w śnieg tuż koło mnie. Zatrzymałam się i poszukałam tego czegoś, niedużego, ale ciężkiego. Odkryłam, że jest tu tego więcej. Zamrożone małe rybki z otwartym okiem łypiącym nieruchomo spomiędzy śniegu. [Chrześcijańskie dusze wyklęte i tkwiące w poczuciu winy i grzechu]
Na podwórku nie było zimy, ale poszła wiadomość, że zbliża się sroga burza, piaskowa [dom na piasku z wczorajszego snu!]. Niebo jeszcze było pogodne, ale już zerwał się lekki wietrzyk. Moja mama stała pośrodku podwórka i kazała nam uważać i zabezpieczyć się. Kiedy ruszyłam w kierunku domu obejrzałam się jeszcze za siebie i widziałam mamę stojącą nadal na ziemi i drugą, taką samą, ubraną w niebieską sukienkę, jak na ostatnim zdjęciu ze spaceru, zrobionym kilka miesięcy przed jej śmiercią – na niebie. Na niebie wisiała w takiej samej pozie jak stała na ziemi, choć była dużo większa [relacja z ziemską matką wyprojektowana na Matkę Boską, wskazówka o ochronie jeśli poczuć taki związek z ziemią-matką].
Następnie znalazłam się w swoim łóżku. I miałam widzenie. Ukazał mi się ekran i pasek z informacjami u góry. Pasek był poklatkowany. Na poszczególne klatki wskazywał kursor, sam biegający po ekranie. Głos śnienia: Pełnia! – i kursor biegnie to jednej klateczki, i drugiej obok, gdzie jest piktogram Marsa, po czym pokazuje pod spodem liczby. Zapamiętałam 8 i pod drugą klateczką 1:2. (wyglądało jak dzień lub miesiąc oraz godzina, a może położenie geograficzne zdarzenia, a liczby było więcej po dwójce, jednak nie zapamiętałam ich).
Na ekranie ukazała się mapa świata, dość szybko przesuwając przed moim wzrokiem zarysy kontynentów. Rozumiałam: w podanym czasie coś się zacznie. Może wojna. Gdzie? W tych miejscach. No, więc ujrzałam czarne kółeczka skupione na wschodnim wybrzeżu Chin (jakby w miejscu Hongkongu), potem podobne na wschodnim wybrzeżu USA (nieco poniżej NY i Waszyngtonu, albo tak jakoś), następnie mapa poszła w górę i pokazała północne wybrzeża wschodniej Syberii, tam jakąś wyspę, wzięłam ją za Nową Ziemię, na wyspie były z rzadka rozrzucone jakieś nazwy chyba miejsc częściowo zamieszkiwanych lub eksploatowanych okresowo, i tam też wypadły ze dwa-trzy czarne kółeczka. Po czym mapa zeszła w dół i pokazała jakąś wyspę powyżej Australii, w miejscu Gwinei (chyba że widziałam odwrócenie lub wyspę Tajwan), tam też były zaznaczano czarno kilka miejscowości blisko siebie. Być może jeszcze coś gdzieś, ale wyleciało mi z pamięci. W sumie jak na świat nie było tego wiele, ale informacja dotyczyła czegoś niepokojącego. Myślałam, że tam zaczną się bombardowania, albo to tylko moje lękowe skojarzenia.
Wizja przeszła w sen. Bowiem, gdy tak leżałam kontemplując ją w łóżku, w pokoju zrobiło się ludno. Przybywali miejscowi, nieznani mi ludzie. I opowiadali sobie o pojawianiu się gdzieniegdzie dziwnych „onych”, „obcych”. Widywano ich w sklepie, na ulicy, w miejscach publicznych, na razie pojedynczo, z rzadka. Mężczyzna z wąsem mówił, że w Kleszczelach widział już dwoje kilka razy. Siedząca koło niego chuda starowinka z dziwnie porudziałą twarzą potakiwała jego słowom.
– Jak wyglądają? – dopytywałam zaciekawiona.
– Łatwo ich poznać, jak się ich raz zobaczy. Coś jakby z nich spadło, przestali się maskować albo już nie mogą tego robić. Nie są jak ludzie. Są smutni, niezadowoleni, ponurzy i niczym ich nie zadowolisz, to trudno opisać – odpowiedział człowiek z wąsem. I uśmiechał się lekko. Przebudzona usiadłam na brzegu tapczanu i zobaczyłam na swojej lewej stopie rzadko rosnące, dziwnie długie włoski. Wyrwałam kilka, były jakby z cieniutkiej stali, twarde i odginające się jak druciki.
– Dziwne – stwierdziłam – muszę je wyrwać zupełnie. I zajęłam się energicznym czyszczeniem skóry.

On tu jest

Przychodzą o poranku. Jestem przytomna, ale z zamkniętymi oczami. Głos śnienia: deczek się sypie… Usta. Na ich tle długi robal z białą okrągłą twarzą. Wpatruję się w nią: usta wykrzywione do dołu, oczy okrągłe, przypomina twarz księżyca z pierwszego filmu „Lot na księżyc”. Myśl: to jakaś boginka, tylko jaka? Jej twarz przybliża się, widać specjalnie czoło, a na nim jakieś hieroglify albo rodzaj czarno rysowanych liter jedna w drugiej. Hieroglify zamieniają się w tarczę, na której ukazuje się duże zwierzę leśne, byk, widzę rogi, dość cienkie, jeleń? łoś? Kona, do połowy zanurzony w bagnie. [Latona zaklęta by urodzić Dianę, boginię łowów i księżyca, długi odwłok tych robali, które widuję zatem to pierścienie cyklicznych okresów, w tym wypadku to cykl Latony]. Robal trzyma w przednich odnóżach rybę z widocznym zamiarem jej zjedzenia [cykl zaczął się w roku założenia Rzymu 7 wieków przed erą Chrystusa].
Pstryk. Z równie owadziej postaci o ludzkiej głowie starej baby jagi odpada twarz jak maska i wyłania się młoda, uśmiechnięta, rudowłosa kobieta.
Pstryk. Ścieżką ku mnie idzie długi cienki owad o bardzo wysokich odnóżach, które stawia jedno za drugim w jednej linii. Dopiero, gdy jest bliżej widzę, że to postać jakby ludzka, chudego człowieka o długich rękach i nogach idącego w zgięciu na czterech kończynach. Staje na dwie nogi, na plecach ma dziwną harfę. [Apollo, bliźniak Diany, także mający się narodzić na końcu cyklu z Latony]
Pstryk. Drzewo, wokół którego spółkują nieduże ludzkie postaci w strojach średniowiecznych. Myśl: drzewo królów. Ucieszeni po orgii ściśle zasiadają wokół pnia, najedzeni, napici i zasypiają.
Pstryk. Jestem w grupie ludzi rozłożonych dość luźno w jakimś gospodarczym pomieszczeniu, jakby w trudnych czasach. Nagle pokazuję innym, że naszą Kolę, czarną wilczycę niemiecką, siedzącą przy jakichś dzieciach kryje duży, kudłaty, czarno-biały pies. Nim się zdążyliśmy zdziwić pies skończył i wybiegł przez drzwi. Właściwie byliśmy zadowoleni, bo to był pies jakiejś niezwykle rzadkiej rasy, a Kola już dość stara, ostatnia chwila, żeby spłodzić potomstwo.
Pstryk: widzę mężczyznę w ściśle przylegającej do twarzy maseczce w jakimś urzędzie, z petycją do urzędnika.
Pstryk: energiczny młody mężczyzna wbiega po schodach. Coś się dzieje ważnego, on chce się włączyć ze swoją osobą. Jakaś kobieta schodzi i rozmawia chwilę przez telefon ścienny, słuchawka na długim kablu.
Pstryk. Sala pełna różnych ludzi „rozwijających się”. Też uczestniczę, rozmawiam z niektórymi. Widzę, jak jedna z młodych kobiet ma problem gastryczny, spod sukienki wylatuje jej kapka ciemnozielonego kału i pada na podłogę. Po chwili zauważa to i zażenowana sprząta zabrudzenie. Mówię do niej: nie jedz tyle surowej zieleniny. To trucizna! Sama widzisz! Zwłaszcza z mlekiem. Ktoś mi mówi, że On tu jest. To On, naprawdę? Pytają mnie. Chcę go zobaczyć. Jak się nazywa? Pada imię Tomek i nazwisko, które zapomniałam. Znajduję go na sali. Siedzi na krześle, za nim jego dwaj opiekunowie, obaj już zaawansowani starcy, ojciec z synem. Nie dość, że brzydcy, twarz ojca jakaś taka okrągła z okrągłymi błyszczącymi oczami (jasnowidz!), to jeszcze kalecy, mają coś z nogami, ledwie chodzą, stary syn jest wożony na wózku inwalidzkim [to Nostradamus i syn, a raczej symbol jego przekazuj przez czas]. Spoglądają na mnie poważnym wzrokiem. Przyglądam się lepiej Tomkowi. Młodziutki, dwudziestokilkulatek, inteligentny, skromny. Ktoś mówi, że był już ministrem rynku, to on, Tomek Rybak! Gdzieś odchodzi, skrywając się w czymś jak konfesjonał w rogu sali.
Ja tymczasem przechodzę dalej i zauważam nieforemne tarcze blaszane, które sama kiedyś zarysowałam ostrym narzędziem, tworząc jakieś swoje projekty. Metaliczne blaszki wiszą tu i tam, pod pewnym kątem światła nawet widać różne symboliczne rysunki. Rozmawiam z grupą. Pytają mnie o sens, świat. Mówię więc, że ten świat już dawno się skończył i jest jak niezmienny głaz, twardy i trwały. Ale Bóg postanowił go ożywić na nowo. Tak jak się puszcza wciąż i wciąż raz nagrany film. Wszystko co jest rozwijające się w linii czasu, po kolei, jak klatka po klatce. Po co? Aby wyciągnąć stąd dusze, które połknął czas. Pytają o astrologię. Mówię, że nie ma sensu znać każdego szczegółu z przyszłości, bo to warunkowanie i zamienianie w kamień, ale warto wiedzieć czego się strzec i w jakich obszarach będzie się zmieniało życie i świadomość. A na koniec zapytana o największe marzenie odpowiadam, że moim wielkim pragnieniem jest dożyć chwili, gdy cała ekipa stąd wyjdzie, i zabrać się z nimi. Mam na myśli tych tam.
Pstryk. Kolisty otwór kanału, ogromnego jak otchłań, nie jest wypełniony do końca. Na brzegu pojawiają się maleńkie postaci gramolące się na zewnątrz z środka. Kilka ich.

Za zasłoną

Hipnagogi poranne: Usta. Oddziela się od nich coś jak owad o grubym nabrzmiałym połyskującym metaliczną szarością odwłoku. Widzę z profilu jego czarną małą głowę, ma rysy ludzkie, garbaty nos, ostro wystającą brodę, wpadnięte usta (jak bezzębne), popija coś z białego kubka. Potem oddala się płynnie. Myśl, że to egregor. [A raczej bóg Saturn zjadający swoje dzieci w wielkim 7-kowym cyklu czasu].
Pstryk. Ekran telewizora stojącego po lewej stronie. Na nim kot podobny do Maciusia, ale nie całkiem czarny, „wisi” głową w dół i patrzy na mnie.
Pstryk. W drzwiach chaty wisi gęsto tkana jasna delikatna zasłonka jak woal. Wchodzi przez próg niewysoka starsza kobieta, wypinając zasłonkę ku mnie. Myślę, że to jakaś tutejsza babka proszalna i zastanawiam się co zrobić. Przypomina mi się baśń o bogach wędrujących przez świat w przebraniu żebraków. I wpuszczam ją bez słowa, nie odganiam. Kobieta zdejmuje zasłonkę z siebie, uśmiecha się. Rozpoznaję Wielką Matkę [Demeter], znaną mi ze snów.

Czerwony smok

Grupa badaczy (?) zainstalowanych na Antarktydzie doświadcza katastrofy. W wyniku ocieplenia klimatu od stałego lądu odrywa się ogromny płat lodowcowy. To większa część znanego nam z mapy kontynentu! Lodowiec wywraca się na odwrót na morzu i wtedy ujawnia się gigantyczny czerwony Smok Atlantydzki z rozpostartymi nisko skrzydłami obejmujący lądolód w geście chronienia gniazda.
Grupa ratuje się na jakiejś oderwanej krze. Jedna z kobiet, świetlista od środka, z poświęceniem brodzi po pas w lodowatej wodzie w poszukiwaniu towarzyszy, nic jej nie jest. Wewnątrz lodu mają ukryty statek-bazę, do którego się chronią.

Mili…

Oko widzi: wyludnioną ulicą miasta biegnie kilkulatek, mały chłopczyk dźwigający niemowlę. Krzyczy, płacze, ucieka. Ulica jest zniszczona, budynki poobijane, mijam wzrokiem roztrzaskany i przewrócony samochód z napisem MILI… co kojarzy mi się z milicją, ale może to Military. Patrzę na wybetonowany plac szkolny po prawej stronie ekranu snu, za ogrodzeniem z siatki, zamkniętym. Dzieci są zgromadzone na nim, ale stoją karnie każde w odległości kilku metrów od siebie. Te z pierwszego rzędu przy siatce śledzą pilnie ulicę, niektóre mają jakieś wojskowe czapki, może należące do ich ojców.